Oglądać, nie oglądać

kulturaupodstaw.pl 8 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe serialu „Reżim”


„Szōgun”, Disney+

Szogun, fot. materiały prasowe

Wielka jest pustka pozostawiona po finale „Gry o tron”. Brak nam trzymającej w napięciu epickiej sagi, kolejnych przygód, staczanych bitew, ale też knucia, politycznych intryg i rozbijania wielkich rodów. Pustki tej nie zdołały zapełnić ani spin-off wspomnianego serialu, czyli „Ród smoków”, ani tym bardziej bogata, acz nudna nowa odsłona „Władcy pierścieni: Pierścienie władzy”. Na szczęście zaledwie kilka tygodni temu, w towarzyszącym mu odgłosie maszerującego wojska, do naszej telewizji wkroczył „Szōgun”. Co prawda nie zostanie na długo, bo ekranizacja ponad 1000-stronicowej powieści Jamesa Clavella przewidziana jest jako miniserial, ale i tak co tydzień pozwala nam cieszyć się mistrzowskim widowiskiem, zarówno pod względem dramaturgicznym, aktorskim, jak i wizualnym.

Jeden z naszych protagonistów, brytyjski żeglarz John Blackthorne (Cosmo Jarvis – à propos rewelacyjnych imion i nazwisk!) na statku ze zdziesiątkowaną załogą dociera do brzegów Japonii około roku 1600. To czas, kiedy Europejczycy aż tak swobodnie nie podróżują na podbój kolonialny i handlowy Azji. W Japonii zadomowili się głównie Portugalczycy i Hiszpanie, którzy z misją ewangelizacji, którzy sterują wymianą dóbr. Jednocześnie dla swoich profitów kłamią lordom japońskim o wyglądzie świata. Dlatego przybycie Brytyjczyka jest dla nich problemem.

Szogun, fot. materiały prasowe

Zaczynam od europejskiego punktu widzenia, ale w żaden sposób nie jest on dominujący. Blackthorne to tylko jeden z głównych bohaterów. Wraz z zachodnią widownią zostaje wrzucony do labiryntu japońskiej historii, tamtejszych obyczajów, całej kurtuazji. Nikt mu ich nie tłumaczy. Kraj od setek lat targany jest wojną domową. W pierwszym odcinku dowiadujemy się, iż właśnie umarł wielki władca, co może spowodować jeszcze większe wstrząsy społeczne, bo jego dziedzicem jest kilkuletni chłopiec. Zanim nie osiągnie pełnoletności, rządy ma sprawować Rada Regentów, która gwałtownie zostaje skorumpowana. Wyłamuje się tylko Yoshii Toranaga (Hiroyuki Sanada). Twierdzi, iż działa dla dobra kraju i wcale nie zamierza zostać szogunem, posiadającym pełnię władzy. Gdy rada chce go wymienić, zaczyna się walka na śmierć i życie. Toranaga widzi w Blackthornie kartę przetargową. Dlatego ratuje go przed egzekucją. Daje mu również tłumaczkę Todę Mariko (Anna Sawai).

Odtąd to jej ustami będzie porozumiewał się ze światem, a świat z nim.

Szogun, fot. materiały prasowe

Odpowiadający za produkcję Rachel Kondo i Justin Marks nie łagodzą przedstawienia Japonii okresu Sengoku. Dla współczesnej widowni ekstremalna czy szokująca może być częstotliwość śmierci z rąk innych czy z ręki własnej. Ale też nie traktują Blackthorne’a jako uprzywilejowanego, białego przedstawiciela Zachodu, oceniającego czy próbującego narzucić swoje, „jedyne słuszne” obyczaje. To on jest oceniany, nazywany barbarzyńcą. Scenariusz koncentruje się również na kobietach i ich walce o znaczenie (i przeżycie) w skrajnie patriarchalnym społeczeństwie.

To nie tylko wspomniana Mariko, która jako tłumaczka ma władzę przekazywania informacji, aby nie zaogniać konfliktu lub go komplikować. Podobnie Fuji (Moeka Hoshi), będąca przymuszona do konkubinatu z Blackthornem, zarządzająca domostwem, kiedy to u jej boku znalazł się obcy mężczyzna z odległego kręgu kulturowego.

Szogun, fot. materiały prasowe

Co interesujące nie ma w serialu postaci krystalicznie czystej. Każda pełna jest niuansów, czy to np. przez egoizm i oportunizm (jak Yabushige, w tej roli Tadanobu Asano), czy przez uprzywilejowanie i kulturę (jak Toranaga, który traktuje podwładnych jak mało znaczące pionki). Wszystko to sprawia, iż „Szōgun” to wielowątkowa, dopieszczona saga, której żal byłoby pominąć.

Koniecznie zobaczcie.

„Reżim”, HBO Max

Reżim, fot. materiały prasowe

Niektóre produkcje, mimo iż upieczone z najlepszych składników, wychodzą z zakalcem. „Reżim” stworzył Will Tracy (od „Sukcesji”!); jednym z reżyserów jest Stephen Frears; natomiast za produkcję odpowiadają m.in. Frank Rich (też „Sukcesja”) i… Kate Winslet, która wciela się również w główną rolę kanclerki Eleny Vernham.

Kobieta jest rozemocjonowaną hipochondryczką, która pozostawiwszy karierę lekarki, podjęła się rządzenia bezimiennym środkowoeuropejskim krajem (zakładam, iż taką Białorusią?).

Zżera ją strach przed tajemniczą chorobą płuc, która zabrała jej ojca (w produkcji jak echo będzie powracać ograna na wszystkie sposoby nienawiść do patriarchy przy jednoczesnym uzależnieniu od jego zdania), zatrudnia zhańbionego kaprala Herberta Zubaka (Matthias Schoenaerts). Jego zdaniem jest sprawdzanie, czy powietrze w pomieszczeniu, do którego Elena właśnie się udaje, ma odpowiednio niski poziom wilgotności, a ściany nie pokrywa grzyb. Zubak pochodzi z klasy robotniczej i jest bardzo podatny na skrajnie prawicowy populizm. Wierzy w niego, tak jak wierzy w (kocha?) Elenę. Natomiast ona pragnie, by ktoś powiedział jej, co ma robić, a ona zgarnęłaby za to pochwały. Kombinacja bohaterki i bohatera, jak możemy się spodziewać, będzie wybuchowa.

Reżim, fot. materiały prasowe

Wiele w serialu niewiadomych. W jakim kraju się znajdujemy?

Jak Elena doszła do władzy (demokratyczne czy przez sfałszowane wybory)? Co obywatele i obywatelki myślą o władczyni, o Europie, świecie? Bliski krąg kanclerki zaludnia mnogość postaci – niestety każda tylko muśnięta psychologią (najbardziej żal posiadającej największy potencjał Agnes, granej przez Andreę Riseborough). W całym galimatiasie najgorzej wypada źle obsadzona, nie wiedzieć czemu sepleniąca Winslet, która gra, jakby parodiowała Claire Foy w roli królowej Elżbiety w „Koronie”. Czy to satyra na rządy Trumpa? Putina? jeżeli tak, to na pewno nieśmieszna.

Spokojnie można ominąć.

Idź do oryginalnego materiału