Relacje z festiwali nigdy nie będą obiektywne (widać to choćby po ambiwalentnych reakcjach na dosłownie każdy koncert tegorocznej edycji OFFa w social mediach) i ta też to takich nie będzie się zaliczać. Opowiem więc jak było z mocno osobistej perspektywy.
Legendarny line-up i w końcu sold out. Tak był na OFF Festival 2025
Ostatni raz na OFFie byłem lata temu, miałem powrócić w czasie pandemii, ale dopadł mnie Covid. Potem line-upy, aż tak do mnie przemawiały, aż do teraz. 18. edycja, która odbyła 1–3 sierpnia była jakby pode mnie skrojona, a rzadko się zdarzało, bo jednak worek z etykietką "alternatywa" jest bez dna i nie da się znać ani słuchać wszystkiego, co ekipa Artura Rojka ściąga do Katowic.
Przez ostatnie lata festiwal rozrósł się do aż 6 scen, co pozwala im upchnąć jeszcze więcej wykonawców w krótsze okienka czasowe. Ma to swoje wady i zalety. Z jednej strony festiwal nie trwa od rana do późnej nocy, ale przez kilka godzin (od ok. 16–17 do 2–3 w zależności od dnia), bo timetable ma układ, iż tak powiem horyzontalny. Z drugiej strony dużo koncertów się zazębia i nie sposób się roztroić, ale taki już urok festiwali. A skoro o koncertach mowa...
Dzień 1
Takiej sytuacji też nie było od lat, bo wyprzedały się nie tylko bilety na pojedyncze dni, ale i całe karnety. Nie ma co się dziwić, bo organizatorom udało się zebrać przez trzy dni absolutną klasykę, najgorętsze w tej chwili kapele, coś dla Zetek, fanów "gitarowego łojenia" i wiele typowo offowych perełek czy egzotycznych zespołów, które raczej nie sposób dorwać u nas.
Kraftwerk myślę, iż zaskoczył nie tylko mnie tym, iż choćby po pół wieku brzmi przez cały czas świeżo i rzadko określenie "ponadczasowe" pasuje tak bardzo do zespołu. Kneecapa, jako zespół, bardzo polubiłem po filmie o łatwym do zapamiętania tytule "Kneecap" (gorąco polecam), ale muzycznie do mnie nie przemawia. Pewnie dlatego, iż nie umiem irlandzkiego.
Poszedłem na początek, by zobaczyć, o co to całe halo, poskakałem i po paru piosenkach tanecznym krokiem na Machine Girl, które i tak miałem w planach. Spodziewałem się bardziej połamanego hardcore'u, a dostałem bardziej coś w stylu starego Enter Shikari, ale nie narzekam, bo takie dźwięki też lubię.
Największa niespodzianka pierwszego dnia to Fat Dog ze względu na niezwykle oryginalne brzmienie z pogranicza punka, rave'u i muzyki klezmerskiej. Wspaniałym zwieńczeniem pierwszego dnia była wixa na HiTechu.
Dzień 2
Najlepszy koncert drugiego dnia pod względem idealnej równowagi między muzyką (garage punk), imprezą (nie tylko tradycyjne pogo, ale i ludzka piramida) i przekazem (o tym za chwilę) dały Lambrini Girls. To właśnie o takich występach mowi się potem latami.
Drugi dzień był ogólnie najbardziej "moim dniem" tej edycji. Od grubo ponad dekady czekałem na koncert japońskiego Envy, które scala jedne z moich ulubionych gatunków, czyli post-rock i screamo. Tym razem dostałem to czego chciałem, czyli maraton ciarek i zakwasy na karku od machania głową.
A to i tak dopiero początek problemów ruchowych, bo jeszcze potem przyszedł naprawdę brutalny mosh, po którym będę odzyskiwał sprawność przez kolejny tydzień. Koncert Portrayal of Guilt wykonujący coś taki unikatowe, iż nazwałbym to blackened hardcore tak mnie zmiażdżył, iż choćby nie zdołałem zrobić dobrej fotki.
Największym, wręcz duchowym przeżyciem był z kolei koncert Have A Nice Life (pierwszy raz w Polsce). Nieporozumieniem było to, iż tak wyczekiwany gig zorganizowano pod namiotem Trójki (możliwe, iż to decyzja zespołu), więc wiele osób po prostu się nie zmieściło, ale za to uchroniło pozostałe przed chwilową burzą z ulewą, która z trzeciej strony dodała niesamowitego klimatu. choćby teraz jak to piszę, dopada mnie przyjemne uczucie na samo wspomnienie, choć to jeden z najbardziej depresyjnych zespołów ever.
Dzień 3
Trzeci dzień to przede wszystkim Fontaines D. C., które rośnie jak na drożdżach. W czerwcu byłem na nich na Rock For People w Czechach i nie było takich tłumów. Tymczasem teraz Dolinę Trzech Stawów zalało morze ludzi. Zagrali bezbłędny koncert, którym niemal każdego utwierdzili w przekonaniu, iż jeszcze trochę i będą zapełniać stadiony. Kultowi już w pewnym sensie są, bo co tak co dziesiąta osoba na festiwalu miała ich koszulkę.
Występ duetu Soft Play był równie udany, co Lambrini Girls. Aczkolwiek z nieco mniejszym rozmachem, bo wszędzie było błoto (trzeci dzień od rana był mocno deszczowy) i mini-strumyki, a także booking na mniejszej scenie. Panom nie zabrało energii, charyzmy, zaangażowania społeczno-politycznego i pomysłowości do np. zorganizowania pogo z samymi dziewczynami.
Ogólnie to był dzień dziwnych decyzji z umiejscowieniem artystów: jedni zdecydowanie nadawali się na nieco większe sceny (znów dużo osób kisiło się w namiocie na MJ Lendermana), a innym przysłużyłaby się mniejsza, bo dawałaby kameralność.
Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać, kogo występy mi się jeszcze podobały (The Cassino, Mong Tong, Berlin Manson, Hypnosis Therapy, Ciśnienie), a także użalać się nad tymi, które przegapiłem (np. Nilüfer Yanya, czy ogólnie koncertów w namiocie jazzowym, do którego nie sposób było wejść, bez stania w długich kolejkach), ale wtedy chyba nigdy nie oddałbym tej recenzji. Pozostawiam więc jeszcze parę zdjęć na pamiątkę.
"Free, free Palestine"
To było najczęściej skandowane przez publikę hasło tegorocznej edycji, a wsparcie dla Palestyny było, można powiedzieć, motywem przewodnim wielu grafik, flag czy pogadanek między piosenkami na scenie.
To świetne, iż artyści znów są medium do przekazywania ważnych nie tylko społecznie, ale i politycznie treści. I choćby nie tyle nie chowają głowy w piasek, ale też nie owijają w bawełnę i wprost mówią lub piszą, jak np. Fontaines D. C., które na telebimie wyświetlało komunikat widoczny na poniższym zdjęciu:
Nie mogło tego zabraknąć na koncercie Kneecap, o którym ostatnio jest głośno m.in. w tym kontekście i choćby dostaje za to bany na granie na Węgrzech i Niemczech, ale nie w Polsce, co podkreślili na początku. Postawę pro-palestyńską na różne sposoby wyraziło też wiele innych zespołów (m.in. Have A Nice Life, Los Campesinos!, Lambrini Girls, Soft Play, Berlin Manson, Ciśnienie).
Artyści potępiali też często homofobię, transfobię czy victim blaming (mówiły o tym wspomniane Lambrini Girls, a na Soft Play choćby ze sceny rzucono, by "j*bać J. K. Rowling"), ale np. nie słyszałem jednak, by ktoś powiedział coś na temat bliższej geograficznie i wciąż trwającej wojnie w Ukrainie...
Myspacecore na OFFie, tak, na OFFie
To był dla mnie tak wielki szok, iż muszę poświęcić temu osobny paragraf. Nie ma czegoś takiego jak "myspacecore" – tak sobie ogólnie nazwałem zespoły, które mniej więcej 15 lat temu wypromowały się na tej śp. platformie społecznościowej, sporo z nich było elektronicznym lub (t)rapowym (rzecz jasna z przesadzonym autotune) odłamem popularnego wówczas (fake) emo i całej tejże subkultury. Mam tu na myśli takich wykonawców jak 3OH!3, Breath Carolina, Brokencyde, Jeffree Star, Metro Station itd.
Wtedy to było uznawane w najlepszym przypadku za kicz i myślałem, iż wymarło wraz z MySpacem, tymczasem w tym roku na OFFie mogłem usłyszeć (lub chociaż potańczyć przez chwilę) utrzymane w podobnej estetyce (niektórzy artyści choćby mieli grzywki!) koncerty jak Frost Children, The Hellp (oba na scenie eksperymentalnej!), ruskie kotki czy poniekąd Ecco2k.
Te występy zresztą przyciągnęły rzesze młodych osób, więc czułem się mega staro (tak z dwa razy starszy), ale też dopadała mnie nostalgia, iż ta muzyka ma się dobrze i jest, hmm, w końcu szanowana? Na pewno wolę taki sposób otwarcia się na następne pokolenia niż zapraszanie typowych traperów z autotunem (z całym szacunkiem), którzy offowiczów w ostatnich latach odpychało, niż zachęcało do kupowania karnetów.
OFF Festival wspaniały, tylko ta organizacja...
Jak na festiwal z tak długą historią, nie mogę nie przyczepić się na koniec do fakapów, które wielu osobom odbierały euforia z przeżywania koncertów, a których można było łatwo uniknąć. Nie mam na myśli tu wpadek czysto technicznych, które są nieodłącznym elementem dużych imprez i a to komuś gitara nie stykała, a to było momentami za cicho, a to było za dużo basu, ale całościowo nagłośnienia scen były perfekcyjne, selektywne i często brzmiało lepiej niż na płytach!
Jednak nie da się przymknąć oczu na kolejki. Faktycznie do wszystkiego: do wymiany opasek (tak, jakby nie dało się dołożyć kilku stoisk), do toalet (nie było... pisuarów, które mocno by je rozładowały), do jedzenia (było mniej foodtrucków niż punktów z alkoholem), do wodopoju (był tylko hydrant i dopiero na drugi dzień miasto podarowało cysternę, jak dobrze, iż nie było upałów!).
Z racji posiadanej akredytacji, miałem np. oddzielne wejście na festiwal czy strefę z WC, ale mam też empatię i widziałem, słyszałem i czytałem, jak ludzie tracili całe koncerty, bo chcieli się napić wody (można było kupić butelkowaną za 10 zł, ale też były kolejki, no i mamy 2025 rok) czy zjeść coś na obiado-kolację. Można było tego wszystkiego uniknąć, bo przecież z góry była znana szacunkowa liczba uczestników.
Niepojętym jest dla mnie też zupełne pozostawienie terenu samemu sobie po przejściu deszczu. Tutaj już akredytacja mi nie pomogła i też brodziłem w błocie i kałużach z innymi. Źle było choćby pod scenami namiotowymi, które kiedyś były wyłożone deskami.
A wystarczyło położyć zwykłe palety tam i na głównych traktach, a np. pod sceną główną wysypać zrębki drewna (podpatrzyłem to właśnie na Rock For People), które choć trochę osuszyłoby bagienko. Koszt tego jest niewielki, a może i jakiś tartak pozbyłby się ich za darmo.
To wszystko jest jednak łatwo poprawić i po wyprzedanej obecnej edycji budżet też się powinien się na to znaleźć. Wypominam, ale też wskazuję, co można zrobić, bo też zależy mi na tym, by OFF Festival dalej się rozwijał: jako wieloletni fan tej imprezy, ale i muzyki, która jest tam prezentowana.
Pomimo niedociągnięć tę edycję uznaję za jedną z najlepszych (a może i najlepszą?), na których byłem i najlepszą z tych, na których nie byłem. Poprzeczka została postawiona naprawdę wysoko i przy odrobinie wysiłku, będzie się dało ją następnym razem przeskoczyć.