Przeszedłem przez bramki, wszedłem do Avengers Campus i już wiedziałem, iż przepadłem. Wewnętrzne dziecko przejęło kontrolę i choćby 5 stopni Celsjusza, wiatr i deszcz nie pozbawiły mnie przeczucia, iż wkroczyłem do miejsca, gdzie różowe okulary tego wewnętrznego dziecka przysłonią każdą stojącą na mojej drodze przeszkodę.
Tak, wyjazd do Disneylandu zimą, w czasie sesji, to jeden z bardziej zwariowanych pomysłów, które przypłaciłem chorobowym kombo w postaci zapalenia zatok, gardła i uszu. Ale czy było warto? No ba. Szczególnie ciekawym elementem wycieczki, na który nastawiłem się najbardziej był wspomniany Avengers Campus – najnowsza atrakcja, celebrująca włączony do Disneya marvelowski świat. Tekst, który czytacie nie tylko zrelacjonuje moje wrażenia z tego fragmentu Parku, ale też jego starsze, bardziej klasyczne i wybrane zakamarki. Zapraszam Was zatem na wycieczkę. Czytelnicy, zbiórka!
Zobacz również: Ant-Man i Osa: Kwantomania – recenzja filmu
Wiecie już co czułem po wejściu do Parku. Okazało się jednak, iż to tylko przedsmak tego co mnie czeka. Po wejściu do wielkiej hali głównej zostałem oczarowany przez scenografię imitującą plan filmowy, a także fragmenty z produkcji z lat 50-tych. Mnie, jako grafika szczególnie zainteresowały portrety wykonane bardzo charakterystyczną dla ówczesnych lat kreską. Znalazły się one w barze, w którym gwałtownie naładowałem baterie czymś w rodzaju Zinger Boxa. Pyszotka. Droga pyszotka…
Po wyjściu z hali zobaczyłem pomnik, który jasno nakreślił gdzie jestem. W królestwie Walta Disneya i Muszki Miki, rzecz jasna. Tyle szaleństwa, a zarazem czystej frajdy – takie wrażenie wywarły na mnie dekoracje i muzyka, która dla odwiedzających zdaje się być czymś ekscytującym, a dla stałych pracowników, cóż, powiedzmy, iż trzymam kciuki za ich wytrzymałość psychiczną.
Zanim przejdziemy do Parku Avengersów muszę napisać o pierwszej atrakcji, która nadała tor kolejnym siedmiu godzinom spędzonym w tym magicznym miejscu. Mowa o słynnym The Hollywood Hotel, wyróżniającym się na pierwszym planie wieżowcu z nutką horroru w klimacie noir. Zachęceni, poszliśmy do kolejki i już niedługo weszliśmy do środka. Niepokój narastał, choć wciąż nie wiedziałem gdzie jestem. Dom strachu? Escape room? To i to? Nie. To za mało żeby opisać to co przeżyłem niecałe 20 minut później i co odbija się echem do teraz. Najpierw po zamknięciu pomieszczenia wyświetlono nam wprowadzający film w klimacie klasycznych horrorów, który opowiadał o nawiedzonym hotelu i opętanej windzie.
W międzyczasie zgasły światła, a w pomieszczeniu imitującym stary salon słychać było dźwięki burzy. Następnie przeszliśmy do korytarza, w którym ludzie ustawiali się na stanowiskach oznaczonych cyframi 1-5. Na każdą cyfrę przypadały 4 stanowiska. Grupy przed nami wchodziły do pomieszczenia, ale już z niego nie wychodziły. Nie miałem pojęcia gdzie znikali. Może i dobrze, bo sam bym zniknął, gdybym wiedział co równocześnie przeżywała grupa, która była przed nami. Jedyne co widziałem, to drzwi od windy, nad którymi znajdowała się wskazówka, która niezwykle gwałtownie przelatywała między cyframi pięter.
Tak samo jak moje życie przed moimi oczami 5 minut później. No dobrze, nie będę trzymał już w napięciu. Weszliśmy do środka, Pani instruktor zapięła nas pasami niczym w samolocie, dokładnie upewniając się, iż wszystko gra. Drzwi się zamknęły, zrobiło się ciemno. Nagle poczułem, iż pomieszczenie odjeżdża w tył. Ręce zaczęły mi się pocić, gdy nagle włączył się projektor prezentujący duchy rodziny zamieszkującej hotel. Niestety francuskie słowa kilka mi pomogły w zrozumieniu kontekstu, ale wiedziałem to co najważniejsze. Że jestem w gigantycznej windzie… i iż mam po prostu przerąbane.
Winda w zwykłym tempie zaczęła jechać do góry. I wszystko byłoby normalne, gdyby nagle nie nastąpiło zwolnienie blokady i nie zacząłbym bezwładnie spadać z prędkością 63km na godzinę z przeciążeniem 1.3 G. To właśnie się wydarzyło. 5 razy. I powiem tak. Dogłębnie się cieszę, iż mój nieskromny przejazd nie był nagrywany. Skala mimiczna, jaką osiągnąłem mogłaby wywrzeć stałe uszkodzenia w narządach wzroku innych. Powiedzieć, iż walczyłem z tym, by nie zemdleć, to nic nie powiedzieć.
A, warto też dodać, iż ostatni przelot był z samego szczytu, gdzie było widać cały park z wysokości około 60 metrów. Tam wykonano nam zdjęcie, jednak w tamtej chwili byłem już myślami na Polach Elizejskich, więc nie byłem w stanie z siebie więcej wykrzesać niż pustka w grymasie mojej przerażonej twarzy. Jak się później okazało, nasza spontaniczna wycieczka do hotelu była najniebezpieczniejszą atrakcją w całym Parku. No i cóż, po tej traumie było już tylko z górki.
Następnie, wyglądający jak Dudley Darsley z Zakonu Feniksa, przeszedłem skromnym krokiem pod łokciowym wsparciem przyjaciół do kolejnej atrakcji. Ze straumatyzowanego transu wywabiła mnie znana muzyka skomponowana przez Alana Silvestriego. Avengers Campus, mentalny dom mojego wewnętrznego dzieciaka. Nie wiedziałem, czy mam takie ciarki na całym ciele, czy to wynik niskiej temperatury. Słyszeć tak głośno ten znany motyw poczułem przypływ endorfin. Efekt podbijało to, co zobaczyłem po wyjściu zza rogu. Quinjet w skali 1:1! Wiedziałem już z czym mam do czynienia. Mimo rezerwy i niepewności stałości moich treści żołądkowych po ostatniej atrakcji, udało mi się przełamać i poszedłem do kolejnej kolejki.
Mowa oczywiście o Avengers: Flight Force. Po wejściu do budynku zalały mnie plakaty każdego z Mścicieli i wielkie logo samej organizacji. Korytarze i pomieszczenia były utrzymane w ciemnym, metalowym tonie, podświetlonym granatowymi neonami. Zupełnie tak, jak mogłoby być w prawdziwej bazie Mścicieli. Chwilę później w kolejnym pomieszczeniu zostałem zaskoczony czymś niebywałym. Mianowicie – prawdziwą, zaprogramowaną, ruszającą się zbroją Iron Mana. Robot klikał przyciski na panelu sterującym bazą, a obok wyświetlały się filmy wprowadzające nas do misji, na którą mieliśmy się niedługo udać. Cutscenka prezentowała Carol Danvers (w tej roli oczywiście Brie Larson) rozmawiającą z blaszakiem. W międzyczasie dostaliśmy też cameo Ant-Mana, nowego Kapitana Ameryki i Ms Marvel.
Po wysłuchaniu pięknego francuskiego i jeszcze bliżej znanego angielskiego seansu (był dwujęzyczny) przeszedłem do ostatniego pomieszczenia, do którego wjechała kolejka. Wsiadłem, i zapiąłem niepewnie. Nad nami był jedynie ekran, na którym Iron Man odliczał sekundy do odjazdu, życząc nam powodzenia na „misji”. 3, 2, 1. Start! Kolejka ruszyła z miejsca i już po sekundzie osiągnęła prędkość 100 kilometrów na godzinę. Odrzut był niesamowity, ale to co było potem dopiero zaćmiło mój umysł. I nie kłamię.
Wjechaliśmy do zupełnie ciemnego pomieszczenia, stale utrzymując prędkość. W tle słychać było muzykę towarzyszącą scenom akcji, a co jakiś czas, zaraz przy samym torze kolejki pojawiały się wielkie ekrany, na których równo z nami w akcji byli członkowie Avengers, latając i walcząc z wrogami. Turbulencje i prędkość w połączeniu z tą audiowizualną otoczką była czymś, czego w życiu nie zapomnę. Minuta, podczas której czułem się jak wyjęty z kart komiksów na prawdziwej misji. A to nie był koniec.
Po wyjściu z pomieszczenia ukazał mi się wielki warsztat Starka, w którym można było cos zjeść. Jak mniemam, nieprzypadkowo postawiono tam zbroję Hulkbustera. Głodni ludzie mogliby w końcu zzielenieć ze złości. Ja jednak po tych dwóch atrakcjach, zdecydowanie nie myślałem o zapełnianiu żołądka. Zaraz obok znajdował się z kolei warsztat Pyma, również jako punkt gastronomiczny. Nie będę więc poświęcał zbyt wiele czasu w jego opis. To, co z kolei zdecydowanie na to zasługuje to budynek znajdujący się na przeciwko. Spider-Man W.E.B. Adventure z pozoru wydawał się animacją dla najmłodszych. Cieszę się jednak, iż mój „muszę tam iść” vibe zachęcił mnie, żeby to sprawdzić. Tę atrakcję zaliczyłem jako ostatnią, podczas gdy współtowarzysze turnusu zdecydowali się na katalizę perystaltyki jelit na ponownej rundce zwariowaną windą.
Po strasznie długiej kolejce, umilonej muzyką skomponowaną przez Michaela Giacchino, przeszedłem do specyficznie ozdobionego korytarza. Pomieszczenie imitowało szkolne laboratorium. Była tam szafka Milesa Moralesa, Petera Parkera, czy Harleya Keenera z Iron Mana 3. W dalszej części wszedłem do odrębnego pomieszczenia, które było prywatnym labem Petera. Rozglądając się po zabałaganionej przestrzeni, moją uwagę rozproszyła osoba, która przez chwilę wyskoczyła zza ściany i chwilowo wyjrzała zza biurka Petera. Chwila moment. Czy właśnie zobaczyłem Toma Hollanda?! Moje odmrożone zatoki po 7 godzinach mogły mi płatać figle, więc starałem się nie wybuchnąć entuzjazmem za wcześnie. Jednak po chwili nie miałem już złudzeń.
Na scenę wyskoczył Tom Holland w roli Petera Parkera i jak Boga kocham, uwierzyłbym iż to on, gdyby nie francuski dubbing. Po chwili zdałem sobie sprawę, iż przestrzeń została tak inteligentnie zaprojektowana, iż bałagan na biurku częściowo był prawdziwy, a częściowo były to wcześniej nagrane zaaranżowane przedmioty. Wszystko zlewało się ze sobą perfekcyjnie za sprawą światła i perspektywy. jeżeli są tu fani mapowania obrazu i VJ-ki, bylibyście zachwyceni. Nie inaczej w kwestii samego aktora. Światło padało tak, ze złudzająco sprawiał wrażenie obecnego na sali. Szczęśliwie, obok niego był fizyczny prompter wyświetlający tłumaczenie w języku angielskim. To co mówił oznajmiało, iż w wyniku pewnej pomyłki, Spidey musi złapać roboty pająki, które wymknęły mu się spod kontroli. Sam nie da rady i musimy mu pomóc. Fabuła była tu najmniej ważna. To co się działo potem, to dopiero było trójwymiarowe złudzenie.
Korytarz dalej dostałem okulary 3d i wsiadłem do mechanicznego kosza, mieszczącego 4 osoby. Przypominało to wyciąg z kolejki górskiej, z jednem dużym otworem przede mną. Kolejka ruszyła. Muzyka Giacchino (a dokładniej Monumental Meltdown z Homecoming) wprowadzała w nastrój, a chwilę później sam Spider-Man wyskoczył z ekranu. Kolejka przejeżdżała obok ekranów, na których transmitowana była realistyczna animacja w 3D, na której Spider-Man walczył z robotami. Wszystko fajnie, ale w końcu mieliśmy mu pomóc. Tylko jak? I tu Disneyland zrobił mi cheff kiss na pożegnanie z Parkiem. Wyciągając dłonie ku ekranowi, mogliśmy strzelać pajęczynami i celować do robotów! Niepotrzebne były nam do tego żadne urządzenia.
Zobacz również: Daredevil – superbohater autentyczny
Wystarczały nasze gesty, które były przechwytywane przez czujniki ruchu w mechanicznym koszu. Wspomnienia z Kinectem odżyły, ale jeszcze bardziej czerpałem frajdę z wypuszczania sieci i nabijania rekordu, i to bez sieciowodów! W koszu siedziałem z zupełnie mi obcą rodziną, jednak atrakcja zrobiła na nas takie wrażenie, iż gwałtownie zaczęliśmy wspólnie po angielsku żartować z tego jak bardzo jest to męczące, a zarazem uzależniające, by nabić jak najlepszy wynik.
Zdecydowanie integrujące i burzące kulturowe bariery doświadczenie. Po wyjściu z kolejki nie można było zdjąć banana z mojej twarzy. Był już wieczór, więc wszystkie obiekty ożyły pod wpływem oświetlenia. Nie inaczej z Quinjetem i gigantycznym znajomym „A” wyrytym w ziemi. Muzyka Silvestriego grała nieprzerwanie, a ja już byłem pewien, iż ciarki nie były skutkiem mrozu.
Park zadbał o to, co pierwotnie miały dawać nam filmy i komiksy Marvela – odskocznię i rozrywkę. Iluzję świata alternatywnego, gdzie superbohaterowie to zjawisko na porządku dziennym, a my możemy się z nimi utożsamiać. To z jaką dbałością o klimat wykonano tę część parku, potrafiło wycisnąć mi łezkę z oka. Niestety nie udało mi się wstąpić do ostatniej atrakcji, do której potrzebna była aplikacja na telefon. Bateria okazała się być zdecydowanie istotniejsza w tym przypadku, szczególnie ze czekała mnie dwugodzinna nocna jazda powrotna kolejami. Mam z kolei powód by kiedyś tam wrócić i znów poczuć jak małe dziecko. Odchodząc od tematu Avengersów, zanim poszedłem na Pajęczą atrakcję, wstąpiłem w jeszcze kilka miejsc, z których wizyty opiszę poniżej.
Zaraz po kolejce Avengersów pognaliśmy prędko zwiedzić resztę tej części parku. Widziałem restaurację Ratatuj, wielkiego Buzza Astrala i kolejkę na rampie z Toy Story. Po przerwie na herbatkę i bezalkoholowego grzańca gwałtownie pognaliśmy na drugą część parku, tę klasyczną. Odpowiadała ona za najbardziej znane animacje i klasyczne elementy parku, jak np. charakterystyczny zamek. Najpierw jednak załapaliśmy się na ciuchcię objeżdżającą cały park. Pomijając fakt, iż niezbyt wiele nam to dało oprócz odmrożeń, to było milo objechać wszystko dookoła.
Następnie udało się nam dostać na atrakcję z Piratów z Karaibów. Muszę przyznać, iż poza kolejkami była to atrakcja robiąca największe wrażenie. Z zimna weszliśmy do cieplutkiego i wilgotnego pomieszczenia, w którym schodziło się w dół po drewnianych belkach. Na samym dole czekały na nas tratwy, które były ustawione na torze wodnym. Po wejściu na pokład, niedługo później wypłynęliśmy. Pierwsze pomieszczenie było stylizowane na Karaiby nocą. Różnego rodzaju bary i egzotyczne krzewy. Ogromna płachta przeciągnięta nad naszymi głowami była pokryta hologramami z projektora, imitującymi gwiazdy i księżyc. Kolejno mogliśmy przepłynąć przez budzącą grozę jamę Tortugi.
Muszę przyznać, iż efekty burzy i grzmotów, wsparte demoniczną muzyką z motywem Davy’ego Jonesa były czymś niesamowitym. Dodatkowo efekt niepokoju podbijało to, iż tratwa bardzo powoli poruszała się stromo ku górze. Następne pomieszczenie wypełnione było podobnymi androidami, jak mechaniczny Iron Man. Zaprogramowani piraci walczyli ze sobą na miecze, pili rum i rozrabiali nad naszymi głowami. Szanty lecące w tle sprawiały, iż hulający nastrój udzielał się bez problemu. Zwieńczeniem tej atrakcji był sam Jack Sparrow, siedzący na stercie złota wraz z papugą. Tak, ten kurs zdecydowanie zapamiętam najcieplej z tej części parku… i mówię to dosłownie.
Jeszcze jedną atrakcją, w kolejce w której cudem udało się wytrwać był Piotruś Pan. Pomysłowym zabiegiem okazało się stworzenie ze statków kolejki, która nie była zaczepiona do szyn od dołu, ale od góry, co sprawiało efekt latającego statku. Muzyka z klasycznej animacji przypomniała mi dziecięce lata kiedy marzyłem o podróży do Nibylandii. Cała trasa kolejki była wiernie oddaną podróżą, krok po kroku i zgodnie z filmem animowanym. Scenografia widoku na Londyn od góry była imponująca, podobnie jak na samą wyspę i kukiełki głównych bohaterów. Szczególnie Kapitan Hak, uciekający od szczęk krokodyla był miłym widokiem. Cała atrakcja, po okropnie długiej kolejce, wydała się jednak niewarta czekania. Choć dla najmłodszych mogłoby to być z pewnością sporym przeżyciem.
Sam Zamek, gdy już był oświetlony, wyglądał obłędnie. Wystrój i równiutko przycięte drzewka dookoła budowały baśniowy klimat. Szczęśliwie, trafiliśmy w porę a na głównym dziedzińcu zaczęła się główna celebracja 30-lecia parku. Swoją drogą logo, reklamujące event jest świetnie przemyślane. Na evencie mnóstwo makiet pojawiło się wokół nas. Przedstawiały one poszczególne postaci z bajek, ale nie tylko. Był chociażby słoń z Alladynem, Kapitan Hak z Wyspą Czaszki, czy ziejący ogniem metalowy smok. Swoją drogą w jaskiniach pod Zamkiem również był wielki smok z zaprojektowanymi mechatronicznymi ruchami.
Spacerem powróciliśmy do poprzedniej strefy, oglądając liczne kafejki i atrakcje, na które nie udało nam się wstąpić. Główna hala była już prawie pusta, a ja cały w dreszczach, sącząc herbatę znów słuchałem skocznej muzyczki, od której pracownicy z pewnością tracą zmysły pod koniec zmiany. Ilość wrażeń tego dnia była ogromna. Wracając do mieszkania kolejami, przy każdym wstrząsie znów czułem się jak w jednej z szalonych kolejek. Po całym dniu praktycznie ciężko mi było uwierzyć jak wiele dobrych wspomnień we mnie zostało po zaledwie siedmiu godzinach.
Co prawda smuci fakt, iż nie udało się skorzystać z parku w pełni. Jednocześnie jednak, wizyta okazała się tak pozytywnym doświadczeniem, iż z przyjemnością wrócę tam kiedyś nadrobić zaległości. Następnym razem zdecydowanie zrobię to w cieplejszą porę roku i to samo polecam Wam. Disneyland niestety nie nie zapewnia specjalnie ogrzewania, nie licząc oczywiście stapiania dorosłych serc, by znów mogły poczuć się jak w krainie marzeń. To im wyszło perfekcyjnie.