Twórca „Synów Anarchii” za sterami, gwiazdy pierwszej wielkości na czele obsady i huczne zapowiedzi, iż oto dostaniemy epicką i brutalną amerykańską sagę. Co z tego wyszło? Recenzujemy serial „Odrzuceni” platformy Netflix.
Czekałam na ten serial. Czekałam na ten serial wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo wieści o problemach za kulisami, kłótniach z Netfliksem i odejściu jego twórcy, Kurta Suttera („Synowie Anarchii”), na kilka tygodni przed zakończeniem produkcji nie wróżyły niczego dobrego. Jak ostatecznie wyszli „Odrzuceni„, epicki w założeniu projekt, który miał być netfliksowym „Yellowstone„? Oceniam cały sezon (siedem odcinków).
Odrzuceni – o czym jest serialowy western Netfliksa?
„Odrzuceni” to serial, którego początki sięgają 2022 roku. Wówczas to Netflix zamówił 10 odcinków (tak, 10) „wypakowanego akcją westernu” o dwóch rodzinach walczących o ziemię w Oregonie w latach 50. XIX wieku. Miała to być historia o „cienkiej linii między przetrwaniem i prawem, konsekwencjach przemocy i niszczącej sile tajemnic”. Albo, jak wolicie, „klasyczna amerykańska opowieść o pograniczu” z morderstwem, zemstą, „odrobiną zakazanego romansu” i wielkimi pytaniami, jak np.: „Co tworzy rodzinę? Jak pozostać dobrym w złym świecie? Czy zmieniłbyś to, kim jesteś i w co wierzysz, aby chronić to, co kochasz?”. Uff. Ambicje były niewątpliwie ogromne, podobnie jak rozmach produkcyjny, a pomysł miał potencjał na kilka sezonów. I jeszcze ta obsada!
„Odrzuceni” (Fot. Netflix)„Odrzuceni” to o tyle interesujące podejście do (neo)westernu, iż w centrum swojej – rzeczywiście krwawej, pełnej przemocy i bezlitosnej – historii stawia kobiety. Rzecz się dzieje w 1854 roku, a więc w czasach, kiedy światem rządzili mężczyźni. Na Dzikim Zachodzie swoją szansę jednak – przynajmniej teoretycznie – otrzymywał każdy, kto miał to, co narody hiszpańskojęzyczne określają mianem cojones. A tak się składa, iż największe cojones w tej opowieści mają dwie panie – Constance (Gillian Anderson, „Z Archiwum X”), bezwzględna matriarchini absurdalnie bogatej rodziny Van Nessów, która odziedziczyła górniczą fortunę po mężu, a następnie ją podwoiła; oraz Fiona Nolan (Lena Headey, „Gra o tron”), przybrana matka czwórki sierot, która własnymi rękoma wywalczyła wszystko, co ma, w tym małe ranczo położone obok Van Nessów.
I to właśnie o ten kawałek ziemi rozegra się spektakularna wojna, w której dozwolone będą absolutnie wszystkie chwyty, z morderstwem włącznie. A wszystkiemu towarzyszyć będą ulubione przez Suttera szekspirowskie motywy, od bezpardonowej walki o władzę i wpływy, poprzez zemstę, wyrzuty sumienia, z którymi nie da się żyć, aż po słodki romans w stylu „Romea i Julii”. Współczesnym dodatkiem są feministyczne motywy, tyle iż to bardziej feminizm kopany (mężczyzna zawinił, to mu skopmy tyłek – albo od razu zamordujmy drania) niż jakaś górnolotna walka z patriarchatem. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z serialem o silnych kobietach stworzonym przez faceta, co widać. I co oczywiście łączy „Odrzuconych” z „Yellowstone” i samo w sobie nie pozostało grzechem. Te można znaleźć gdzie indziej – i to od razu zatrzęsienie.
Odrzuceni – miało być nowe Yellowstone. Co nie wyszło?
Zanim dojdziemy do tego, co z serialem Netfliksa poszło nie tak, poszukajmy zalet. Największa to walczące ze sobą główne bohaterki, z których mnie do gustu przypadła zwłaszcza okrutna, chłodna, wyrachowana, obscenicznie wpływowa i do tego jeszcze niesamowicie elegancka Constance Van Ness w fantastycznie oszczędnej kreacji Anderson. Headey gra jej totalne przeciwieństwo, nieokrzesaną matkę lwicę o wielkim sercu, skomplikowanej historii osobistej i irlandzkim temperamencie – z tym ostatnim nie mam problemu, ale irlandzki akcent Headey już średnio do mnie trafił. Być może rola powinna była jednak trafić do rodowitej Irlandki. Niemniej, pomijając ten szczegół, to także świetna postać; ognista, charyzmatyczna i nie bez powodu nosząca spodnie.
Jeśli z jakiegoś powodu miałabym polecić „Odrzuconych”, to właśnie ze względu na przepyszny pojedynek aktorski Anderson i Headey. Szkoda, iż lista zalet na tym duecie w zasadzie się wyczerpuje. Obie bohaterki mają gromadki dzieci – grają ich m.in. Nick Robinson („Twój Simon”), Diana Silvers („Siły Kosmiczne”), Lamar Johnson („Your Honor”), Natalia del Riego („Słowa pożegnania”), Lucas Till („MacGyver”) i Aisling Franciosi („The Fall”) – ale po siedmiu odcinkach ledwie potrafię powiedzieć, kto jest kim, i nie podejmuję się określić nikogo z nich jakimkolwiek przymiotnikiem. Beth, Kayce’a i Jamiego Duttonów zdecydowanie tu nie uświadczycie, to raczej nijaka, choć niesforna grupka trudnych do zapamiętania, acz buńczucznych młodych dorosłych.
„Odrzuceni” (Fot. Netflix)Na drugim planie pojawiają się bardziej znani aktorzy, w tym Ed Harris („Westworld”), Patton Oswalt („Nauki niezbyt ścisłe”), Toby Hemingway („Pakt milczenia”), Ryan Hurst („Synowie Anarchii”), Michiel Huisman („Nawiedzony dom na wzgórzu”), a także małżonka Suttera, Katey Sagal („Synowie Anarchii”), ale znów, większość tych ról przechodzi bez echa, a postaci giną w tłumie. Jak gdyby dla wszystkich tutaj początkowo planowano coś więcej, a potem doszło do drastycznych cięć.
I tu dochodzimy do sedna problemu: „Odrzuceni” w takim kształcie, w jakim wylądowali na Netfliksie, to serial sprawiający wrażenie dziwnie niedokończonego. Sutter wyraźnie miał wizję wielkiej, ambitnej, pełnej rozmachu amerykańskiej sagi. Netflix wyraźnie uznał, iż widzowie się znudzą. Pilota, który początkowo liczył godzinę i 40 minut, pocięto na dwa odcinki – najlepsze z całości zresztą. Z dziesięciu odcinków chciano zrobić sześć, ostatecznie wyszło siedem. Aż trzy z nich mają zaledwie nieco ponad pół godziny (i jakimś cudem dłużą się niemiłosiernie). Drażni urywany, szarpany montaż – jak gdyby chciano na siłę przyspieszyć akcję i poprzycinano wiele scen w obawie, iż widzowie nie przebrną przez nie. A może faktycznie byśmy nie przebrnęli.
Koniec końców wszystkiemu towarzyszy wrażenie, iż ani nie oglądamy dobrego serialu, ani w żaden sposób ostateczny montaż nie oddaje tego, co planował Kurt Sutter. Twórca, owszem, skłonny do egzaltacji i podchodzący do swoich dzieł z przesadną powagą, ale też wyrazisty i mający coś do powiedzenia. Gdybym miała zgadywać, co wydarzyło się za kulisami, powiedziałabym, iż showrunnerowi nie odpowiadało – i słusznie – typowe na Netfliksie podejście do widza: serial nie może przeszkadzać w scrollowaniu Instagrama i TikToka oraz rozmowie z piątką znajomych jednocześnie. W efekcie twórca odszedł z projektu, dokończyły go już inne osoby, a my otrzymaliśmy zastanawiający miks pełnych rozmachu pomysłów, oscarowego aktorstwa, kinowej realizacji i fabularnej papki poprzetykanej tu i tam rozważaniami o naturze dobra i zła. Wszystko poprzycinane i dostosowane do niezbyt uważnego widza.
Odrzuceni – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Efekt jest tak dziwaczny, niestrawny i zwyczajnie nudny, iż choć 1. sezon „Odrzuconych” kończy się mocnym cliffhangerem, zdziwię się, jeżeli powstanie 2. sezon. Na pewno nie mamy tu do czynienia z netfliksowym „Yellowstone”, ba, serial Suttera wypada blado przy podobnym tematycznie (mocarne kobiety na Dzikim Zachodzie) i mającym już blisko dekadę „Godless” Scotta Franka, późniejszego twórcy „Gambitu królowej”. Choć „Odrzuceni” to projekt w założeniu ambitny i scenariuszowo, i realizacyjnie (za reżyserię odpowiada m.in. Otto Bathurst z „Peaky Blinders”), seansowi tego, co z niego zostało, towarzyszy wrażenie, iż coś poszło mocno nie tak. Jak gdybyśmy dostali autorską wizję, naprędce przerobioną na coś strawniejszego. Dodajmy, iż wizję zrealizowaną za niemałe pieniądze, widoczne w licznych scenach plenerowych i zbiorowych.
„Odrzuceni” (Fot. Netflix)Choć nie brak momentów, którymi można się zachwycić, siedem odcinków „Odrzuconych” prawdopodobnie bardziej was jednak wynudzi niż wkręci, a biorąc pod uwagę, iż kontynuacja wydaje się bardzo mało prawdopodobna, zaś finałowy cliffhanger przygotowany został wedle najlepszych wzorców z telewizji kablowej sprzed dwóch dekad, niestety szkoda na to wszystko czasu. Końcówka 7. odcinka wygląda jak całkiem niezły wstęp do „właściwego” serialu, którego raczej już nie zobaczymy.
Oglądając tę dziwnie poszarpaną opowieśc, trudno nie zapytać, kto zawinił i co poszło nie tak. Pierwszy instynkt każe mi winić świadomie stawiającego na mainsteramowe średniactwo streamera, ale czy słusznie? Ten brak wyjątkowej treści, te nijakie postacie wygłaszające banały, ci aktorzy bez twarzy męczący się w rolach, które zapomniano napisać – to wszystko nie Netflix, to Sutter. Sutter, który od czasu „Synów Anarchii” niczego wybitnego nie stworzył. Sutter, który w kółko, z tą samą absurdalną powagą, mieli te same motywy w coraz mniej atrakcyjnej, choć wciąż tak samo brutalnej wersji.
Czy jego wersja „Odrzuconych” faktycznie byłaby naszym nowym „Yellowstone”? Nie wiem tego, ale pewnie nie. Wiem jedno: Netflix nie powinien był wypuszczać tej produkcji w takim kształcie – czyli nie powinien był jej wypuszczać w ogóle. choćby jeżeli „Odrzuceni” to dla krytyka całkiem interesujące studium porażki, zwykłym widzom odradzam serial Kurta Suttera jako wzorcową definicję straty czasu. jeżeli lubicie kowbojskie klimaty z współczesnym twistem, pozostaje oglądanie „Yellowstone” i czekanie na spin-offy. Polecam też powrót po latach do wciąż znakomitego „Godless”.














