Odnaleźć siebie na nowo

newsempire24.com 3 tygodni temu

Powrót do siebie

Tamtego wieczora zrozumiała, iż mąż kłamie. Nie po tonie, nie po słowach – po jego milczeniu. Marek zawsze umiał milczeć z godnością: z długą pauzą, ze wzrokiem błądzącym gdzieś w bok, z lekkim cieniem zmęczenia na twarzy. To milczenie można było wziąć za przemyślenia, za wewnętrzną głębię. Ale tym razem było inne – kruche, ostre, jak maska, pod którą kryło się coś żywego, niezgrabnego, nieumiejącego się ukryć.

— Znowu się spóźniłeś — rzucił, nie patrząc jej w oczy, a jego głos potknął się o niewidzialną ścianę.

— Gdzie byłeś? — spytała cicho, niemal szeptem. W jej głosie nie było wyrzutu ani podejrzeń – tylko lekkie dotknięcie czegoś, co od dawna drapało ją od środka.

— W pracy. U Piotra. Omawialiśmy projekt. Przecież wiesz.

Wiedziała. Ale wiedziała też coś innego: Piotr z żoną i dziećmi poleciał nad morze. Widziała jego zdjęcia na portalach, słyszała jego śmiech w wiadomościach głosowych. Nie drążyła tematu. Nie kłóciła się. Wszystko stało się jasne jak słońce.

— Oczywiście — odpowiedziała, odkładając kubek na stół. Ruch był zbyt płynny, niemal mechaniczny – jak u kogoś, kto nagle zobaczył więcej, niż chciał.

Później położyli się spać jak zwykle – plecami do siebie. Zasnął szybko, choćby pochrapując, jakby nic się nie zmieniło. A ona leżała, wpatrzona w ciemność, i czuła, jak w piersi rośnie gula – nie z zazdrości, nie ze strachu, ale z nowej, ciężkiej świadomości. Była powolna, kleista, jak kropla tuż przed spadnięciem. To nie było nagłe olśnienie – raczej ciche poddanie się nieuniknionemu. Jak gdyby ktoś w jej wnętrzu szepnął: „Oto jest. Teraz wiesz”.

Następnego dnia kupiła bilet do Krakowa. Bez planu, bez powodu. Powiedziała Markowi, iż jedzie do siostry. Skinął głową zbyt szybko, z ulgą, której nie zdążył ukryć. Jej nieobecność go nie przerażała – a to tylko utwierdziło ją w decyzji.

Kraków przywitał ją chłodnym wiatrem i zapachem mokrego asfaltu. Miasto wydawało się senne, jakby nie chciało się obudzić. Wynajęła pokój u starszej kobiety o zmęczonych oczach i głosie startym przez czas. Za oknem widać było nagie drzewa i odrapaną ścianę, na której ktoś wyrył: „Żyj, póki serce bije”.

Trzy dni włóczyła się po ulicach. Nie dzwoniła, nie pisała. Telefon leżał w torebce na wyciszeniu, jak przedmiot, którego już nie chce się dotykać. Piła kawę w małych kawiarniach, gdzie pachniało wanilią i samotnością – tą ciepłą, przytulną, która nie rani, a otula. Patrzyła na ludzi: na tych, którzy się spieszyli, śmiali, nieśli zakupy, czekali na kogoś. W każdej twarzy widziała swoje odbicie – tej, która była kiedyś, z płonącymi oczami, otwartym sercem, wiarą w jutro.

Czwartego dnia obudziła się z uczuciem lekkości, jakby zrzuciła starą skórę. Ciało było bezwładne, jakby odpoczęło nie przez noc, a przez lata. Wyszła na ulicę, ściskając w dłoni papierowy kubek z kawą. Poranek był cichy, bez obietnic, ale pełen życia. I nagle zrozumiała: może nie wracać. Może nie być tą, której ktoś oczekuje, która musi się dopasować. Może być po prostu sobą.

Może pojechać dalej – nie do Nowego Jorku czy Tokio, ale do Łodzi, Wrocławia, Gdańska. Do miast, gdzie nikt nie zna jej imienia i nie zadaje pytań. Jechać, aż przeszłość się zatrze. Aż zostanie tylko ona – bez ról, bez „żony”, bez „siostry”, bez masek i cudzych oczekiwań. Po prostu człowiek. Kobieta. Żywa. Ze swoimi błędami, lękami, marzeniami.

Na dworcu kupiła bilet do Poznania. Potem – do Szczecina. Dalej – jak pójdzie. Spała w pociągach, opierając czoło o zimną szybę. Jadła pączki na stacjach, piła herbatę z plastikowych kubków. Pisała w zeszycie – myśli, zdania, urywki wspomnień. Czytała Miłosza, wracała do Szymborskiej, podkreślała wersy, które biły prosto w serce. Czasem płakała. Czasem się śmiała. Czasem tylko patrzyła przez okno, i z każdym przystankiem czuła, jak zrzuca zbędne rzeczy. I zostaje tylko to, co najważniejsze – ona sama.

Minęło czterdzieści dwa dni.

Wróciła do Warszawy na początku kwietnia. Do mieszkania, które pachniało kurzem i zapomnianą przeszłością, jak staroświeckie muzeum. Wszystko stało na swoim miejscu, ale wydawało się wyblakłe: zasłony, naczynia, książki na półce. Marek siedział w kuchni, jakby nie wstawał cały ten czas. Ten sam wzrok. Te same pauzy. Te same cienie w oczach, jakby czas się tu zatrzymał.

— Gdzie byłaś? — spytał z tą samą niepewnością, za którą zawsze kryło się kłamstwo.

— Szukałam siebie — odpowiedziała. — I chyba znalazłam.

Zamilkł. Jego dłonie leżały na stole – napięte, nieruchome. Ale ona już nie czekała na odpowiedź. Nie czekała na nic.

Tamtego wieczora spakowała walizkę. Spokojnie, bez pośpiechu. Wzięła tylko ubrania, książki i stary album ze zdjęciami. Reszta – nie była jej. Ani te naczynia, ani zasłony, ani pretensje, ani wina. Wszystko to zostało w przeszłości.

Nie odeszła od niego. Odeszła do siebie. Tam, gdzie mogła oddychać pełną piersią. Tam, gdzie głos nie drżał. Tam, gdzie była – w końcu – sobą.

Potem była nowa praca – prosta, ale jej. Z jasnymi zadaniami, z ludźmi, którzy doceniali jej wkład, z poczuciem, iż jest potrzebna. Małe mieszkanie z oknami na stary podwórzec, gdzie rankami śpPewnego poranka obudziła się i zrozumiała, iż już nie musi uciekać – bo wreszcie jest tam, gdzie zawsze chciała być.

Idź do oryginalnego materiału