Dzisiaj po czterdziestu latach małżeństwa w końcu podniosłam się i pozwoliłam sobie iść własną drogą.
Wszyscy w rodzinie, sąsiedzi, choćby sprzedawczyni na targu w Warszawie patrzyli na mnie jak na szaleńca. Jaki to mały mąż, Dom, wnuki, spokój, Co się stało?, Rozwód w podeszłym wieku?.
Tak, w podeszłym wieku. W sześćdziesiąt dwa lata pakuję torbę, zostawiam klucze na stole i wychodzę. Nie krzyczę, nie płaczę, nie robię scen. Wszystko, co trzeba było przełknąć, już przełknęłam w ciągu ostatnich dwudziestu lat, cisza w środku mnie.
Mój mąż, Wojciech, nie zdradzał, nie pił, nie bił. Stał się jedynie zimną ścianą, obojętną, którą mogłam obejść. Byliśmy jak dwa meble w salonie stojące obok siebie, nie dotykające się. On patrzył telewizję, ja podlewałam kwiaty. Spaliśmy w jednym łóżku, ale od lat osobno. Przez lata powtarzałam: Tak wygląda małżeństwo, Wszyscy tak żyją, Nie da się mieć wszystkiego.
Pewnego poranka obudziłam się i pomyślałam: a może jednak można?
Zaparzyłam kawę, spojrzałam w lustro i nie poznałam tej szarej, zmęczonej kobiety. W głębi wciąż tliła się Jagoda dziewczyna marząca o podróżach, malowaniu, śmiechu do rana. Wiedziałam, iż nie mogę dłużej czekać. jeżeli nie spróbuję teraz, to już nigdy.
Otworzyłam drzwi i opuściłam życie, które nie było już moje. Pierwsze dni były dziwnie ciche nie duszno, a lekko, jakby wietrzyk w oknie. Wynajęłam małą kawalerkę na obrzeżach Warszawy: trzy okna, stara sofa, wszystko moje, choć jeszcze nic nie stało się moim. Nie miałam planu, nie wiedziałam, co będzie dalej, ale po raz pierwszy od lat poczułam przestrzeń w głowie, w ciele, w sercu.
Na początku budziłam się z poczuciem winy, jakby popełniła jakąś zbrodnię. Zostawiłam dom, męża, rodzinne niedziele. Ale czy można porzucić coś, czego już nie było? Nie czułam się żoną, a jedynie cieniem obok mężczyzny, którego nie rozumiałam i który nie próbował mnie zrozumieć.
Rozmawiałam o tym raczej sam ze sobą. Mówiłam o potrzebie czułości, o pragnieniu czegoś więcej niż zupy i seriale. On kiwał głową, mruczał przed telewizorem, a ja z czasem przestałam wołać. Ile razy można prosić, by ktoś spojrzał na ciebie jak na człowieka, a nie jako na mebel?
Moje dzieci zareagowały różnie. Syn Piotr milczał, a córka Bogna płakała: Dlaczego nie poczekałaś, aż wnuki dorosną?, Tata tak cierpi, Po co ci to było?. Tłumaczyłam spokojnie, iż nie odchodzę z gniewem, a z ciszy. Nie po romansie, nie po luksusie mam jedną walizkę, skromny pokój i odwagę, którą noszę jak medal.
Zaczęłam chodzić do parku, biblioteki, na jogę. Zapisałam się na kurs akwareli, choć ręka drżała ze stresu. Po raz pierwszy kupiłam farby, sama wsiadłam do autobusu, sama zamówiłam herbatę w kawiarni. Brzmi banalnie? Może. Po czterdziestu latach bycia tłem to był mój mały Mount Everest.
Pewnego dnia usiadłam na ławce w Łazienkowskim parku z zeszytem i ołówkiem. Rysowałam drzewo, które rzucało cień, liście, kobietę z psem. Łzy spłynęły, ale nie z bólu, a z ulgi i odrobiny żalu, iż tak długo czekałam.
Były chwile zwątpienia, gdy wracałam wieczorem i nie miałam do kogo się odezwać, gdy ktoś pytał: I co, lepiej ci teraz?. Gdy patrzyłam w lustro i widziałam starszą kobietę z siwymi włosami, uciekłą z własnego życia. Potem przypominałam sobie puste spojrzenia, długie milczenia, chłód. Wiedziałam, iż teraz, mimo samotności, w końcu jestem sobą.
Życie po sześćdziesiątce nie jest końcem, a może być początkiem. Nie chodzi o wielką rewolucję, romans z młodszym, egzotyczne podróże. Czasem wystarczy chcieć rano zaparzyć dobrą kawę, wypić ją przy oknie i patrzeć, jak budzi się dzień, bez lęku i żalu, z poczuciem, iż wreszcie oddycha się pełną piersią.
Jednego poranka obudziłam się i poczułam spokój nie euforię, nie podniecenie, tylko ciszę, która nie bolała. Za oknem mgła otulała drzewa, a powietrze pachniało zimą. Usiadłam przy parapecie z kubkiem herbaty i patrzyłam na świat, ten sam, a jednak inny.
Zszedłam na dół do piekarni. Pani za ladą, jak co dzień, zapytała:
Bułeczki pszenne, jak zawsze?
Odpowiedziałam:
Nie, dziś z makiem. Chcę spróbować czegoś innego.
To były właśnie te drobne wybory. Decyzje, które nie muszą się podobać nikomu. Nie muszę już pytać: Co wolisz na obiad?, Jaki film obejrzymy?, Czy ci to pasuje?. Po czterdziestu latach nie słuchania własnego głosu, w końcu słyszę go. Cichy, ale mój.
Spotkałam niedawno starą znajomą, która zatrzymała mnie na ulicy, spojrzała z góry i rzekła:
Szkoda, byliście tak zgodni.
Uśmiechnęłam się:
Może i tak, ale zgodność to nie to samo co bliskość.
Wróciłam do mieszkania, włączyłam pralkę, zapaliłam świecę o zapachu imbiru i usiadłam do szkicowania. Moje ręce wciąż niepewne, ale serce już odważniejsze.
Nie wiem, co przyniesie jutro, ale wiem, iż nie chcę wracać do życia, w którym zapomniałam, kim jestem. Bo czasem trzeba odejść bardzo późno, by w końcu odnaleźć siebie.












