Była aktorką, która przykuwała uwagę, a zarazem nie dominowała nad swoimi ekranowymi partnerami. Miała naturalną charyzmę i budziła sympatię, także dlatego, iż w jej bohaterkach tak często odbijały się jej własne tiki, neurozy, poczucie humoru. „Publiczność ją uwielbia, bo identyfikuje się z granymi przez nią kobietami, które nigdy nie są jednoznaczne. Składają się z sukcesów i porażek, co wydaje się bliskie temu, jak sami siebie dziś postrzegamy, w przeciwieństwie do typowych dla Hollywoodu kobiecych postaci. Nikt nie potrafi być jednocześnie poważny i zabawny tak jak Diane Keaton. W niespokojnych czasach to idealne połączenie”, pisał Peter Rainer na łamach magazynu „New York”, przyglądając się późnym rolom aktorki.
Czytaj też: Filmowanie przez promptowanie. Tak AI wchodzi do Hollywood. Są powody do obaw?
Aktorka nowego pokolenia
Naturalność Keaton najlepiej potrafił wykorzystać Woody Allen. Była jego muzą i partnerką, choć ich związek się rozpadł, pozostali bardzo bliskimi przyjaciółmi. Wystąpiła w ośmiu jego filmach, a tytułowa „Annie Hall” – bez wątpienia najważniejszy występ w jej dorobku – nie tylko przyniosła jej Oscara, ale okazała się jedną z najbardziej ikonicznych ról kobiecych w historii kina (i to nie tylko ze względu na ekscentryczne stroje bohaterki). Allen pisał scenariusz z myślą o Keaton, odwołując się do wspólnych doświadczeń.
Dla obojga „Annie Hall” była dziełem przełomowym: Allenowi na dobre wyznaczyła kierunek, w jakim miały podążać jego filmy, z Keaton uczyniła gwiazdę intelektualnej komedii, specjalistkę od ról, z którymi mogły identyfikować się nie tylko amerykańskie kobiety. Deborah C. Mitchell, biografka Keaton, zauważyła, iż „Annie Hall” była szczególnym momentem w amerykańskiej kulturze masowej. „Annie Hall, a wraz z nią Diane Keaton, portretowały całą niepewność i ambiwalencję nowego pokolenia kobiet”, pisała.
Ten wizerunek w kolejnych dekadach miał się z Diane Keaton zrosnąć niemal nierozerwalnie. Od pewnego momentu grywała bardzo podobne słodko-gorzkie role: dojrzałych kobiet, które nie mają zamiaru pogodzić się z przemijaniem, starością, utraconymi miłościami. Sprawdzała się w takich występach doskonale, tworzyła bardzo udane duety z równie co ona utalentowanymi aktorami, od Steve’a Martina (w serii „Ojciec narzeczonej”) i Jacka Nicholsona („Lepiej późno niż później”), po Michaela Douglasa („Razem czy osobno?”) i Brendana Gleesona („Zawsze jest czas na miłość”). ale czasy największej świetności – w tym wybitne role dramatyczne – miała już za sobą.
Sama siebie nie postrzegała jednak jako aktorki komediowej. „Może wyglądam zabawnie, ale nie uważam się za zabawną osobę. Myślę, iż jestem dobrą słuchaczką. I jestem bardzo samokrytyczna”, mówiła w wywiadzie dla „New York Timesa”.
Czytaj też: Gene Hackman, legenda Hollywood. Tworzył perełki, nie bał się zajrzeć w różne aktorskie rejony
Samotna w męskim świecie
Studiowała aktorstwo w nowojorskiej Neighborhood Playhouse School of the Theatre, ale już jako nastolatka próbowała sił na scenie, grając m.in. Blanche w półamatorskiej inscenizacji „Tramwaju zwanego pożądaniem”. Na Broadwayu była dublerką w oryginalnej obsadzie musicalu „Hair”, wreszcie dostała główną rolę w spektaklu Woody’ego Allena „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, za który dostała nominację do nagrody Tony.
W kinie debiutowała w 1970 r. w komediodramacie „Zakochani i inni”, ale już dwa lata później dostała rolę, która zapewniła jej olbrzymią rozpoznawalność. Zagrała Kay Adams, narzeczoną, a później żonę Michaela Corleone w „Ojcu chrzestnym” (a później w dwóch następnych częściach sagi). Francis Ford Coppola mówił, iż potrzebował aktorki o opinii ekscentryczki, bo chciał w postaci Kay zobaczyć jakiś element nieprzewidywalności. Keaton była znakomita jako kobieta, która musi radzić sobie w brutalnym świecie zasad ustalanych przez mężczyzn – po latach wspominała, iż inspiracją była dla niej po prostu praca na planie u Coppoli, gdzie nie miała szansy na wiele interakcji z innymi kobietami.
W latach 70. i 80. jeszcze kilka razy próbowała z powodzeniem swoich sił w rolach dramatycznych. We „W poszukiwaniu idealnego kochanka” Richarda Brooksa – które trafiło na ekrany w 1977, tym samym co „Annie Hall” – grała pochodzącą z konserwatywnej rodziny kobietę, która szuka przygodnych kontaktów seksualnych. W „Czerwonych” (1981) Warrena Beatty’ego zagrała sufrażystkę Louise Bryant, która wraz z partnerem Johnem Reedem relacjonowała wydarzenia rewolucji październikowej (dostała wtedy swoją drugą nominację do Oscara). W „Małej doboszce” (1984) na podstawie powieści Johna le Carrégo dostała szansę udowodnienia, iż doskonale radzi sobie także w kinie szpiegowskim. Ostatnią prawdziwie mistrzowską rolę, siostry Mary, sekretarki Ojca Świętego, zagrała w pierwszym sezonie serialu „Młody papież” (2016). Jeszcze raz mogła pokazać, z jaką perfekcją łączy dyskretną ironię i życiową prawdę o swojej bohaterce.
Jest życie poza Hollywood
W kinie nie ograniczała się jedynie do aktorstwa. Miała na koncie kilka prób reżyserskich, m.in. pokazywany na festiwalu w Cannes komediodramat o fatalnym polskim tytule „Rodzinka z piekła rodem”, była współproducentką głośnego „Słonia” Gusa Van Santa, dramatu inspirowanego strzelaniną w szkole Columbine. Zresztą zajmowała się nie tylko filmem. Robiła zdjęcia, była także redaktorką, która pracowała przy albumach fotograficznych wydawanych m.in. przez nowojorskie wydawnictwo Rizzoli. Sama pisała książki: głównie własne wspomnienia, choć raczej pozbawione typowych aktorskich anegdot, za to rozliczające się z trudnymi wydarzeniami z przeszłości. Jedna z nich, „Wciąż od nowa”, połączenie autobiografii z esejem żałobnym napisanym po śmierci matki, ukazała się także w polskim przekładzie. Zajmowała się też sprzedażą nieruchomości, wśród jej klientek znalazła się m.in. Madonna.
Nigdy nie wyszła za mąż, po pięćdziesiątce zdecydowała się na adopcję dwojga dzieci. Wspominała, iż macierzyństwo było dla niej tym doświadczeniem, które najbardziej nauczyło ją w życiu pokory. Do końca pozostawała aktywna zawodowo. Ostatnią rolę zagrała w komedii „Obóz wspomnień” zrealizowanej dla Netflixa. Nieudanej, ale od Keaton, jak zawsze, nie można było oderwać wzroku.