„Czarna Pantera” oraz jej sequel to jedne z najciekawszych produkcji w uniwersum Marvela. Czy serialowe „Oczy Wakandy”, które dalej eksplorują ten zakątek MCU, wypadły równie dobrze?
Odkąd za sprawą „Czarnej Pantery” Wakanda zagościła przed laty na dobre na ekranach, fikcyjny kraj stał się dla wielu widzów ulubionym zakątkiem marvelowskiego świata. Trudno się temu dziwić, bo wyprawy do Afryki nie dość, iż jak dotąd były zawsze gwarantem co najmniej niezłego poziomu, to jeszcze oferowały coś zupełnie innego niż reszta uniwersum. Czy w telewizyjnej i na dodatek animowanej odsłonie udało się zachować odrębność i wyjątkowość tej historii?
Teraz możecie się o tym przekonać sami, bo pierwotnie zapowiadana na koniec sierpnia premiera serialu „Oczy Wakandy” została niespodziewanie przyspieszona o prawie miesiąc i całość jest już dostępna w serwisie Disney+. A jeżeli martwicie się, iż ta nagła zmiana w harmonogramie świadczy, iż coś z tym tytułem musiało pójść nie tak, to uspokajam. Jest wręcz odwrotnie.
Oczy Wakandy – o czym jest serial Disney+?
Krótki, składający się z zaledwie czterech 30-minutowych odcinków serial limitowany, choć dzieli linię czasową z filmami (w przeciwieństwie do poprzednich animacji w ramach MCU), nie jest z nimi zbyt mocno związany. Zamiast sięgać po znane postaci, twórcy tej historii zabrali nas bowiem w przeszłość, żeby na przestrzeni dziejów przedstawić losy wojowników, którzy ukształtowali Wakandę taką, jaką znamy z innych ekranowych wcieleń. Zaawansowaną technologicznie, przywiązaną do własnego dziedzictwa i pilnie strzegącą swoich sekretów przed resztą świata.

Ten nieraz podkreślany na ekranie izolacjonizm stanowi najważniejszy motyw serialu, w którym śledzimy historie agentów Hatut Zeraze, czyli tajnej wakandyjskiej jednostki wywiadowczej. Jej członkowie, zwani też „Psami wojny”, mają jedno główne zadanie – za wszelką cenę chronić tajemnice Wakandy przed pożądliwym wzrokiem innych.
W tym celu poszukują i odzyskują zawierające wibranium artefakty, które trafiając w niepowołane ręce, mogą stanowić olbrzymie zagrożenie zarówno dla Wakandy, jak i całego, nieświadomego ich mocy świata. Zapomnijcie więc o T’Challi, Shuri i innych znajomych bohaterach, zamiast tego szykując się na podróż przez epoki i… nie takie znowu nieznane historie.
Oczy Wakandy to barwna mieszanka historii z fikcją
Musicie bowiem wiedzieć, iż twórcy „Oczu Wakandy” na czele z showrunnerem Toddem Harrisem (wcześniej storyboardzistą przy szeregu produkcji Marvela) poszli ciekawą ścieżką, lepiąc scenariusz z komiksowych motywów przeplatanych skrawkami mitów i faktów historycznych. W efekcie dostaliśmy serial równie eklektyczny, co ekranowa Wakanda i jest to jeden z jego największych, choć absolutnie niejedyny atut.

Nie chcąc za bardzo psuć wam niespodzianki, zdradzę tylko tyle, iż każdy z czterech odcinków to zupełnie inna opowieść, biorąca na tapet innych bohaterów i zupełnie inne okoliczności historyczne. Akcja rozciąga się od czasów starożytnych po koniec XIX wieku, zawsze towarzysząc wakandyjskim tajnym agentom podczas ich misji w różnych zakątkach świata, od Grecji aż po Chiny.
Rozmach jest zatem spory, jednak w gruncie rzeczy „Oczy Wakandy” pozostają dość prostą i uniwersalną historią. Pomijając zmieniające się okoliczności, wszystko tu kręci się tak naprawdę wokół tematu poczucia obowiązku i poświęcenia jednostki dla większego dobra.
Oczy Wakandy, czyli obowiązek przede wszystkim
Każdy z bohaterów, począwszy od zdegradowanej wojowniczki Noni (głosu użycza jej modelka Winnie Harlow), przez oddanego sprawie Memnona (Larry Herron), po wyluzowanego Bashę (Jacques Colimon), portretowany jest w pierwszej kolejności przez pryzmat misji, a dopiero później towarzyszących mu przy niej osobistych przeżyć. Nadaje to barwnej całości gorzki posmak, bo koniec końców oglądamy ludzi, którzy poświęcają całych siebie w imię politycznych interesów, jakkolwiek słuszne by one nie były.

Co zresztą wcale tak pewne nie jest, bo twórcy „Oczu Wakandy” bynajmniej nie próbują nas przekonywać do zalet izolacjonistycznej polityki zagranicznej. Ba, skupienie się na indywidualnych ofiarach ponoszonych przez poszczególnych bohaterów stawia ich raczej po drugiej stronie barykady, co w końcu znajduje też swoje odbicie w serialu. I choć przesadą byłoby stwierdzenie, iż mamy do czynienia z jakimś rodzajem manifestu, wydźwięk tej historii jest dość jednoznaczny. Brawa należą się jednak za jego zniuansowanie i przedstawienie raczej w wielu odcieniach szarości, niż w czarno-białych barwach.
Oczy Wakandy to prawdziwa uczta dla oczu widza
A skoro już o nich mowa, to możemy przejść do warstwy wizualnej serialu, która akurat od monochromatyzmu (poza ładną czołówką) jest bardzo odległa. „Oczy Wakandy” nie odchodzą w tym zakresie od standardów utrwalonych przez filmy, a dbałość Ryana Cooglera (reżyser „Czarnej Pantery” jest producentem serialu) o spójność artystyczną „wakandyjskich” produkcji zdecydowanie wychodzi wszystkim na dobre. I to choćby jeżeli w tym przypadku w samej Wakandzie spędzamy stosunkowo kilka czasu.
Jak się okazuje, wcale nie musimy, żeby serial i tak prezentował się zjawiskowo pięknie. Animacja jest po prostu prześliczna, ciesząc oko w pełni dynamicznych scenach akcji, a w tych bardziej statycznych skłaniając widza do nieustannego robienia stopklatek i podziwiania twórczego kunsztu. Ostrzegam, bo mi obejrzenie półgodzinnego odcinka zajmowało przez to średnio ze dwa razy więcej czasu.

Pod względem wizualnym serial zatem dościga, a czasem wręcz prześciga fabułę, niezwykle pomysłowo wykorzystując zarówno inspiracje historyczne i kulturowe, jak też różnorodną fizjonomię postaci w scenach walk. Miks artyzmu z efektowną akcją sięga tu niekiedy poziomów zarezerwowanych dla najwybitniejszych i choć są też słabsze momenty, to śmiało można stwierdzić, iż MCU (nie tylko animowane) już dawno nie wyglądało tak dobrze.
Oczy Wakandy – czy warto oglądać serial Marvela?
Z grubsza to samo mógłbym też powiedzieć o warstwie fabularnej „Oczu Wakandy”, tu jednak przed zachwytem powstrzymuje mnie kilka elementów. Przede wszystkim, widać, iż twórców mocno ogranicza skromny format serialu. Pewnie było to nieuniknione zważywszy na niszowość tematu, a może wyszło produkcji na dobre choćby pod względem dopracowania animacji. Trudno jednak ukrywać, iż sam główny motyw opowieści jest zarysowany bardzo ogólnie i w wielu miejscach czuć, iż jest tam do wyciśnięcia znacznie więcej.
Cóż, może choćby dałoby się to zrobić, gdyby nie od jakiegoś czasu coraz bardziej irytująca w MCU konieczność upartego łączenia ze sobą dosłownie wszystkiego, co pojawia się w ramach uniwersum. Bo nie, choćby umieszczenie akcji setek lat w przeszłości nie uchroniło „Oczu Wakandy” od wpisania jej w ramy większej opowieści.

Pół biedy, gdyby kończyło się na krótkich nawiązaniach czytelnych głównie dla marvelowskich nerdów. Tutaj niestety idziemy znacznie dalej, w finałowym odcinku rujnując ciekawą historycznie narrację pasującym jak kwiatek do kożucha przestawieniem fabularnej wajchy na multiwersum. Jakby bycie po prostu poboczną historią stanowiło grzech ciężki.
Pewnie, są gorsze rzeczy, w samym MCU oglądaliśmy ich w ostatnich latach całkiem sporo, a „Oczy Wakandy” wychodzą na duży plus pomimo paru mniejszych i jednej większej wady. Szkoda mimo wszystko, iż nie udało się utrzymać bardzo wysokiego poziomu do samego końca. Abstrahując jednak od niego, serial Disney+ to rzecz zdecydowanie warta uwagi i prawdziwa perełka w starającym się odzyskać dawny blask uniwersum. Na takich tytułach świata się co prawda na nowo nie podbije, ale kilku fanów można jak najbardziej (od)zyskać.