Nie wiem, kiedy staliśmy się dla siebie z mężem obcymi ludźmi. Nasze małżeństwo trwało wiele lat, byliśmy w sobie zakochani, a potem wszystko zaczęło jakoś się rozchodzić. Najpierw walczyliśmy o mieszkanie, na świat przyszło dziecko, było dużo wyzwań i obowiązków. Myślę, iż pochłaniały nas na tyle, iż nie było czasu sprawdzać, czy uczucie przetrwało. A potem córka poszła na studia, wyprowadziła się z domu i zostaliśmy sami. Dosłownie, bo między nami też się wszystko wypaliło. Teoretycznie prowadziliśmy jakieś wspólne życie, wyjścia do znajomych, wakacje, ale to wszystko działo się już bez entuzjazmu. Któregoś dnia stwierdziłam, iż tak naprawdę staliśmy się sobie obojętni. Ale to ja musiałam całe życie podporządkowywać się wyborom męża. Nie spotykaliśmy się ze znajomymi, których on nie lubił, przestaliśmy zapraszać gości, bo nie bardzo miał ochotę kogoś widzieć. To on decydował, czy, kiedy i z kim pojedziemy na urlop, czy zmienimy meble w salonie, czy kupimy nową pralkę, bo stara już zaczyna szwankować. Chodziłam do niego, jak petent, żeby załatwił moją sprawę. Pamiętam, iż jeżeli na czymś mi bardzo zależało, czekałam na odpowiedni moment. Kiedy miał dobry humor. Albo starłam się mu w jakiś sposób przypodobać. On, zawsze przez ostatnie lata naburmuszony, zachowywał się często jak udzielny książę. Nie pomagał mi w domu, wymagał dobrych obiadów i uprasowanych koszul. Ale choćby jedliśmy to, co on lubił. Ilekroć szłam do sklepu, mijałam wzrokiem produkty, których nie jadał, choć mnie smakowały.
Nie wiem, kiedy to do mnie dotarło. Że w jakimś stopniu zrobiłam z siebie niewolnicę, iż nie mam prawa do swojego zdania, swoich wyborów, iż tak naprawdę żyję jego życiem.
Nie mam do niego o to pretensji. Jestem świadoma, iż przez lata dawałam się tłamsić, iż nie zrobiłam niczego, by zaprotestować, zmienić coś w swoim związku. A przecież nie byłam na jego utrzymaniu, zawsze pracowałam, zarabiałam choćby czasami więcej od niego. Więc czemu zrezygnowałam ze swojego życia?
Nie wiem. Ale pewnego dnia zrobiłam bilans. Popatrzyłam trzeźwo na nasz związek. Brak empatii, zrozumienia, moje wieczne lęki, iż go rozgniewam, iż nie spełni mojej prośby. Strachu, iż nie lubi moich koleżanek, a ja planuję wyjście z nimi i trzeba się będzie na ten temat nasłuchać. Bilans nie wypadł pozytywnie. Myślałam o tym. Aż w końcu pewnego dnia obudziłam się w środku nocy i postanowiłam, iż odejdę od męża. Nagle poczułam wielka ulgę.
Rano powiedziałam mu, iż chcę rozwodu. Patrzył na mnie, jak na idiotkę. Powiedziałam, iż odchodzę, iż chcę mieć swoje życie i swoje decyzje. Że nie chcę dłużej żyć w taki sposób. Nie rozumiał.
Wyprowadziłam się do swojej mamy, bo nie byłoby mnie stać ani na zakup, ani na wynajem mieszkania. Mama ma swoje lata, wiem, iż pomoc też jej jest potrzebna. Jestem po rozwodzie, próbuję prawnie zmusić męża do sprzedaży naszego mieszkania i podzielenia się pieniędzmi. Jest to problem, ale wiem, iż w końcu go rozwiążę.
Co jednak jest najważniejsze? Że nie żałuję. Że robię, co chcę, z kim chcę, podejmuję własne decyzje. Kiedy mówiłam o rozwodzie, znajomi pukali się w głowę. Pytali, po co mi to, po tylu latach. Ja wiem, po co. Żeby wreszcie poczuć się wolna, żeby oddychać pełną piersią. Było warto.
Ewa