Witajcie w kolejnej odsłonie Obchodu tygodnia. Mijający tydzień był okropny i męczący. Dobrze, iż weekend dał trochę wytchnienia.
Ech, to był paskudny tydzień i dobrze, iż ma się już ku końcowi. Dlaczego paskudny? Przede wszystkim czułem się trochę słabo. Zawsze tak mam na przełomie września/października. Zmiany temperatur i w ogóle zawsze sprawiają, iż moje samopoczucie jest nietęgie. Wszystko wróci do normy jak już będzie prawdziwa jesień. No, ale dość tego użalania się nad sobą! Mamy jeszcze weekend, a więc może zająć się naszą ulubioną rozrywką – grami, filmami, serialami i książkami.
Zacznę od filmu. W piątek wybrałem się do kina na Wielki marsz. Byłem interesujący tej adaptacji książki Stephena Kinga. Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą książką miałem wrażenie, iż to jedno z niewielu dzieł Kinga, które nie da się przełożyć na „język X Muzy”, czyli filmu. Okazało się jednak, iż jest to możliwe.
Niemniej film – moim zdaniem – ma pewne wady. Przede wszystkim może być niezrozumiały, a choćby nudny dla osób nie znających książkowego oryginału. Bo kim dla chrupiącego w kinie widza jest groteskowa postać Majora (granego przez Marka Hamilla). O co chodzi z tym całym kryzysem? Dlaczego Ameryka wygląda na ekranie tak jak wygląda? Kinowy obraz jest oszczędny w przybliżaniu widzowi dystopijnego uniwersum „świata przedstawionego”. Nie ma ani jednej wzmianki o II wojnie światowej, ataku III Rzeszy na wschodnie Wybrzeże USA i tak dalej. Tego wszystkiego dowiemy się z lektury, a nie z kinowego obrazu.
Film jest kameralny, oszczędny w środki wyrazu aż do… pierwszego strzału w łeb nieszczęsnemu uczestnikowi „Marszu”. Wtedy też atmosfera gęstnieje. Nie będę zdradzał więcej, ale dość powiedzieć, iż filmowa adaptacja absolutnie nie dorównuje papierowemu oryginałowi. Z przykrością i pewnym przekąsem muszę przyznać, iż mam wrażenie, iż ta niechęć do pokazywania szerszej perspektywy (loru/świata/zwał jak zwał) łączy się z tym, iż reżyser chciał ulepić film trochę na swoją modłę i jakżeby inaczej – poprzez swoje dzieło, prawdopodobnie z błogosławieństwem samego Stephena Kinga, skomentować obecną rzeczywistość co niestety Hollywood ma w zwyczaju. Co uważam za błąd. King napisał Wielki marsz w latach 60, czyli w czasach wielkich napięć na tle rasowym i strachu przed konfliktem nuklearnym z ZSRR i widać to w książce. Co interesujące nie znalazł wtedy wydawcy na swoje dzieło. Wielki marsz po delikatnych poprawkach został opublikowany dopiero w 1979 roku (pod pseudonimem Richard Bachman). Bardzo nie podoba mi się również zmiana zakończenia względem oryginału oraz całkowite odstawienie na boczny tor ważnej postaci z kart powieści, czyli Stebbinsa.
Niemniej jednak polecam wyprawę na seans. A skoro już jesteśmy przy samym kinie. To nieźle się rozsierdziłem wchodząc na salę. Dlaczego? Ach, moje szczęście – akurat trafiłem na najbardziej zasyfiony „fotel VIPowski”. Nie dość, iż był brudny jak świnia to w dodatku trochę taki zniszczony. Zresztą możecie zobaczyć fotkę na naszym Facebooku. Trochę się wkurzyłem. No, ale trudno.
Dobrze, ale co z grami? Ja gram w Gears of War: Reloaded na Xbox Series X. Biję się też z myślami, czy zagrać w Dying Light: The Beast. Wszyscy chwalą, ale ja mam wątpliwości. Drugi DL mnie zmęczył. Powiem nawet, iż mam trochę dość. No, ale wszyscy dookoła chwalą więc może się skuszę?
A co oprócz gier? W serwisie Crunchyroll obejrzałem pierwszy sezon Sugar Apple Fairy Tale. Już to kiedyś pisałem, ale powtórzę. Lubię takie bajeczki ;) i zupełnie się tego nie wstydzę!