Zamek
Zaczęło się od występu, który sam w sobie był podróżą między wieloma kulturami. 3 lutego w CK Zamek miała miejsce przedpremierowa prezentacja projektu Common Routes. Jak rozumiem, podstawę tego przedsięwzięcia stanowi trio Aïda Nosrat (śpiew, skrzypce), Olivier Kikteff (gitara, buzuki, śpiew), Antoine Girard (akordeon, śpiew), a będą do nich dołączały różne artystki i artyści. Tutaj były to Malwina Paszek i Nastia Niakrasawa, obie są wokalistkami, ale grają też, odpowiednio: na lirze korbowej i cymbałach. Podczas kilku dni prób muzycy wypracowali utwory wspólne, jednak postawiono na zaprezentowanie części składowych tej całości. Co miało swoje dobre i złe strony. Oczywiście fajnie, iż niejako na przywitanie trio zagrało dwa kawałki, pierwszy to była tradycyjna azerska pieśń, drugi – autorska kompozycja Nosrat do wiersza Rumiego. Potem na scenę weszła Niakrasawa, która wykonała przejmującą solową pieśń. Następnie dołączyła Paszek i tu zrobiło się naprawdę interesująco, bo trzy głosy splatały się ze sobą, przy czym słychać było, iż są różne, z odmiennych tradycji, ale to w sumie czyniło rzecz tak ciekawą. Przyszedł czas na solowy występ Paszek z lirą, który zmyślnie został połączony z następnym utworem, gdzie udzielali się wszyscy, bo oba wychodziły od tematów z Wielkopolski. Jakoś gryzł mi się z tym zagrany potem beztroski hot jazz tria, gdzie gitara kojarzyła się z Django Reinhardtem, a akordeon czasem z Astorem Piazzollą, ale też z Bałkanami.
fot. Klub Dragon
No chyba, iż przyjąć, jakoby to właśnie kontrastowe zestawienia były koncepcją tego koncertu. Dalej mieliśmy nastrojowy duet akordeonu Girarda i arabskiego zaśpiewu Nosrat oraz kolejny wspólny utwór. Tym razem zaintonowany przez Niakrasawą, do której dołączyły skrzypce i gitara, w końcu akordeon i lira, ale tutaj robiąca za kontrabas dzięki szarpaniu strun. Muzycy pozwolili sobie odlecieć gdzieś daleko i wysoko, ale właśnie tam byli w stanie się spotkać i miałem wrażenie wspaniałego porozumienia.
Później zdarzył się jeszcze jeden porywający moment połączenia, gdy trzy głosy przechwytywały od siebie zaśpiew, a w utworze znalazło się miejsce zarówno na tradycyjny irański temat, jak i na białoruski tekst. Na bis dostaliśmy temat z krotoszyńskiego, który w manierze kawiarnianej podjął akordeon. Ten koncert określano jako przedpremierowy, bo pełnoprawną premierę projekt będzie miał w tym roku na Ethno Porcie – już nie mogę się doczekać.
Aula UAM
8 lutego wybrałem się do Auli Uniwersyteckiej skuszony zestawieniem w jednym koncercie Krzysztofa Pendereckiego i Mieczysława Wajnberga. Twórczość pierwszego z kompozytorów jest rzecz jasna stale obecna na estradach, drugi chyba w końcu też już wszedł do obiegu na dobre, ale łączenie ich nie jest częstym zabiegiem. Bo też można się zastanawiać, co mają wspólnego – akurat te dwa utwory, które zabrzmiały, nie wydają się sobie szczególnie bliskie. VI Symfonia „Chinesische Lieder” to Penderecki późny, co Krzysztof Stefański na łamach „Ruchu Muzycznego” sprytnie podsumował podchwytliwymi pytaniami: „Czy to Wagner? Czy to Mahler?”. Skojarzenia z tym drugim kompozytorem wynikają też z tego, iż Penderecki posłużył się tym samym źródłem starochińskich poezji, co Mahler w „Das Lied von der Erde”. Czyli ich tłumaczeniem na język niemiecki, co jest symptomatyczne dla potraktowania egzotycznej inspiracji, która zostaje przykrojona do późnoromantycznego idiomu muzycznego.
fot. Klub Dragon
Natomiast interludia na tradycyjnym chińskim instrumencie erhu nijak się mają do całości i wydają się dolepione na siłę. Nie wątpię, iż zarówno grająca na nim Anna Krzyszofiak, jak i śpiewający Szymon Mechliński oraz orkiestra Teatru Wielkiego prowadzona przez Jacka Kasprzyka przyłożyli się do wykonania, ale mam wątpliwości, czy ten utwór w ogóle jest w stanie mnie do siebie przekonać.
XXI Symfonia „Kadysz” to też dzieło późne, które Wajnberg napisał, by uczcić pamięć ofiar warszawskiego getta. W kompozycji tej spotyka się groza i brutalność z liryzmem i nostalgią, Wajnberg nie boi się podkręcać emocji i chwytać za serce, a wrażenie robi też sama masa dźwięku. Świetnym pomysłem było, żeby końcową partię wokalną Małgorzata Olejniczak-Worobiej wykonała nie ze sceny. Fakt, iż nie dało się zlokalizować źródła głosu i zdawał się on dobiegać skądinąd, współgrał z wymową i nastrojem utworu.
Dragon
Następnego dnia udałem się do Dragona na kolejną odsłonę Spontaneous Live Series, które gościło Wrong Dials oraz Erika Bauera w duecie z Maximilianem Glassem. Organizatorzy zapowiadali: „Skupimy się na improwizacji samej w sobie, nie koncentrując się na narzędziach, ale na procesie i efekcie końcowym”. Łatwo powiedzieć, a w tym przypadku zakrawa to wręcz na prowokację, bo Bauer i Glass nie używali do wydawania dźwięków instrumentów, a przede wszystkim przedmiotów codziennego użytku. Wiadomo było, iż nie będzie jak zwykle, już po wejściu do sali MDK, bo choć nie ma tam żadnego podwyższenia scenicznego, to raczej oczywiste jest, gdzie przebiega granica między grającymi a słuchającymi. A tu porozkładane na ziemi jakieś rurki i pokrywki. Duet zagrał bez nagłośnienia, co było jasnym sygnałem, iż chodzi im o to, żeby się wsłuchać, żeby nas wciągnąć w ten świat drobnych dźwięków. Czasem choćby otoczyć, bo improwizatorzy chodzili po Sali, grając, albo też zostawiali jakąś dźwięczącą konstrukcję za plecami publiczności. Bo niedługo okazało się, iż to nie tylko nieożywione obiekty, ale też ich wytwory napędzane małymi silniczkami. Ja uwielbiam takie rozbrajanie ustalonych układów, przyjmowanych za oczywiste w sytuacji występu. Zachwyciło mnie też faktyczne granie z przestrzenią – przesuwanie przedmiotów po podłodze czy szuranie nimi po ceglanych ścianach. Ceniony improwizator Keith Rowe powiedział kiedyś, iż tak naprawdę każdy występ jest site specific, tylko często o tym się zapomina, uznając, iż dana przestrzeń się niczym nie wyróżnia, a przecież każda jest na swój sposób wyjątkowa. W występie duetu ujęło mnie też, iż muzycy zachowali skupienie i powagę, nie ogrywali gestów czy muzyki aktorskimi chwytami, jak to się zdarza w improwizacji czy teatrze instrumentalnym. Dzięki temu czynności, które mogłyby się wydawać absurdalne (ale czy bardziej niż dmuchanie w metalową rurę, którą przyjęło się nazywać saksofonem?) zyskiwały inny wymiar. Było w tym coś z naukowego eksperymentu, jednak zupełnie pozbawionego nadęcia.
fot. Klub Dragon
Potem zagrał Wrong Dials – improwizację elektroniczną, głośną, gęstą, w której na narzędziach nie można się było skupiać, bo wszystko działo się w odległych skrzyneczkach z pokrętłami i laptopie, a dystans podkreślało jeszcze użycie kurtyny. Z jednej strony doceniam taki kontrast w układzie wieczoru, bo były to rzeczywiście dwa zupełnie różne oblicza improwizacji. Z drugiej jednak, SLS przyzwyczaiło do tego, iż muzycy grający najpierw oddzielnie, na koniec się spotykają, a tu nie było na to szans.
Co do samego setu Wrong Dials, to zabawne, iż jadąc do Dragona i przypominając sobie jego dyskografię, pomyślałem, jak to coraz mniej u niego wyraźnych rytmów i bitów. Ale ten twórca lubi zaskakiwać i zagrał coś zupełnie innego niż na swoim niedawnym abstrakcyjnym albumie „Future Tragedies”. Tu od bitów było aż ciężko, często były szybkie i myślałem, iż w odpowiedniej przestrzeni mogłaby z tego być fajna impreza.
Na SLS wróciłem 24 lutego, kiedy to wystąpiło trio Kavekanem. Saksofonista Sture Ericson i perkusista Håkon Berre nieraz już tutaj grali, natomiast dla pianistki Margaux Oswald była to pierwsza wizyta nie tylko w Poznaniu, ale w ogóle w Polsce. Bardzo się starałem, żeby mi się spodobało, ale nie do końca to wyszło. Przede wszystkim nie mogłem się pozbyć odczucia, iż w zespole, choć formalnie lidera nie ma, to jednak na czoło wysuwa się saksofonista. Często grał bardzo głośno, przykrywając pozostałych – a jego instrument był nienagłośniony, za to inne trzeba było lekko wyciągnąć dzięki mikrofonów. Inna sprawa, iż gdy już przestawał, to zdarzało się, iż ani Berre, ani Oswald zdawali się nie mieć pomysłu, co zrobić z zostawioną im przestrzenią, więc po prostu kontynuowali to, co grali wcześniej. Generalnie trio celowało w potoczystej, gęstej grze, czasem wręcz ekstatycznej. Brzmienie Ericsona z początku wydało mi się ciekawe, było jakby poobijane, lekko skorodowane, bardzo blaszane, trochę kojarzyło się z Albertem Aylerem, również przez frazowanie. Pianistka lubowała się w powtarzaniu motywów w wąskim zakresie, dużo czasu poświęcała też grze wewnątrz fortepianu. W drugiej części wyniknął z tego interesujący fragment, gdy jej uderzenia przypominały indyjskie bądź arabskie instrumenty perkusyjne, co fajnie, bo w nieoczywisty sposób, podchwycił perkusista. Były też próby grania drobnymi dźwiękami, ale albo wypadały jak zabawne przerywniki (ćwierkanie na ustniku), albo jak chwila na nabranie oddechu przed ponownym zmasowanym atakiem.
SARP
12 lutego w SARP Social Club z nowym programem wystąpił João de Sousa. „Groszki i róże” to wyraz miłości portugalskiego gitarzysty i wokalisty, od lat mieszkającego w Polsce, do naszych piosenek. Czujni fani mogli dostrzec tego znaki już wcześniej: na albumie „Ideal” z 2018 roku znalazł się utwór „Była pogoda” z filmu „Niewinni czarodzieje”, a podczas zeszłorocznego koncertu w Ogrodzie Szeląg wykonał „Mów coś”, czyli międzywojennego foxtrota Andrzeja Własta i Henryka Warsa. Oba te utwory zabrzmiały także w SARP-ie, niestety nie pojawiła się zagrana na Szelągu zabawna piosenka o kozie, która łączyła polski i portugalski (choć w tym języku muzyk teraz też w końcu zaśpiewał). Były za to „Tańczące Eurydyki”, „Historie” Hey, „Płoną góry, płoną lasy” Czerwonych Gitar, „Bądź taka, nie bądź taka” Maanamu, „Wyszłam za mąż, zaraz wracam”, „Tomaszów” i oczywiście „Groszki i róże”. „Ciągle wracać” Seweryna Krajewskiego de Sousa zaproponował jako fado, zachęcał do nucenia melodii, w oryginale granej przez wiolonczelę.
fot. Klub Dragon
Wtedy to się nie udało, ale potem, przy bardziej znanych piosenkach, publiczność się włączała. Muzyk zdołał stworzyć niezwykle przyjemną atmosferę, niezobowiązującą i kameralną. Aż zastanawiałem się, czy konieczne tu było nagłośnienie, bo gdyby inaczej zaaranżować salę, posadzić grającego w środku i otoczyć stolikami z słuchaczami, to powinien być dla wszystkich dobrze słyszalny.
Choć może chodziło też o nagłośnienie niuansów gitary akustycznej, szkoda tylko, iż poszło za tym nałożenie lekko metalicznego pogłosu na wokal. Ale to tylko drobiazg, bo był to wieczór nie tylko miły, ale też pouczający dzięki temu, iż na tradycję polskiej piosenki spojrzał ktoś z zewnątrz.
I znów Zamek
Z kolei niejako od wewnątrz prezentował WARНЯКАННЯ, czyli „muzyczno-dokumentalny i terapeutyczny projekt muzyczny” (17 lutego, CK Zamek), przedsięwzięcie Antona Slepakowa i Andrija Sokołowa.
fot. Klub Dragon
Pierwszy z nich odpowiedzialny był za teksty, które też deklamował, a w zasadzie rapował na tle muzyki tego drugiego. Po raz kolejny, obcując z twórczością odnoszącą się do tak trudnej, a w dodatku żywej tematyki, zastanawiam się, jak do nich podchodzić?
Bo jakie znaczenie może mieć choćby to, iż muzyka brzmiała mi nieco staroświecko, skoro całość i tak była przejmująca. Może też moja perspektywa nie ma tu wielkiego znaczenia, bo to nie do mnie przede wszystkim skierowany był ten projekt, o czym świadczy duża ilość osób z Ukrainy i ich żywe reakcje.