MICHAŁ CHOIŃSKI: – Ta różnorodność treści, powiedziałbym: alchemia dziennikarska, to jedna z rzeczy, które zafascynowały mnie w „New Yorkerze”. Głębokie reportaże, jak uznana za najważniejszy tekst prasowy XX w. „Hiroszima”, głośne „Imperium bólu”, śledztwo dotyczące Harveya Weinsteina, sąsiadują z nie mniej ważnymi opowiadaniami i rysunkami. A to wszystko ukryte za okładkami, które są małymi arcydziełami i nieraz zaznaczyły się w historii współczesnej sztuki.
Milioner Raoul Fleischmann zainwestował w pomysł twórcy „New Yorkera” Harolda Rossa 25 tys. dol. (czyli prawie 400 tys. dol. w dzisiejszej walucie). Obecny redaktor naczelny tygodnika David Remnick w rozmowie z panem zażartował: „Gdybym dziś przyszedł do milionera i poprosił o pieniądze, bo chcę założyć magazyn – i to jeszcze taki, który publikuje teksty na 15 tys. słów o wojnie, polityce i kulturze, drukuje czarno-białe rysunki satyryczne i nie ma na okładce zdjęć celebrytów w strojach kąpielowych – odpowiedź byłaby natychmiastowa: Dziękuję, ale nie”.
„New Yorker” zrodził się w czasie amerykańskiej prosperity. Lata 20. – era jazzu, F. Scott Fitzgerald z żoną Zeldą balują w najlepszych lokalach Nowego Jorku, Ernest Hemingway bawi się w Paryżu, korzystając z siły amerykańskiego dolara. To wiara w ułudę amerykańskiego snu, który później zostanie zdekonstruowany. Szła za tym wiara w budowę silnych przedsiębiorstw, marek.