O muzyce, która zaczyna się w głowie, i miłości, która zaczęła się w drodze

kulturaupodstaw.pl 4 godzin temu
Zdjęcie: fot. Mariola i Karol Urbanek, Budapeszt, 2023, fot. archiwum prywatne


Małgorzata Leśniak: Skąd wzięła się muzyka w państwa życiu?

Karol Urbanek: W rodzinie była muzyka. Mama rozśpiewana, tata też. Mama śpiewała w chórze przykościelnym.

Mariola Urbanek: Twój tata też śpiewał w chórze.

KU: Tak, tata też. Pochodzę z małego miasteczka, Kruszwicy. Nie było szkoły muzycznej, więc rodzice postanowili, iż rozpocznę edukację muzyczną prywatnymi lekcjami gry na pianinie. Miałem 6 lat, był rok 1962. W domu stanęło pianino, co w tamtych czasach było wielkim wydarzeniem.

Karol Urbanek, Kruszwica, 1970 (archiwum prywatne).

Miałem szczęście, bo trafiłem w ręce organisty, który bardzo dobrze grał na organach. To on nauczył mnie wielu rzeczy. Między innymi postrzegania muzyki w szerszym kontekście, nie tylko przez pryzmat nut, taktów i fraz. Dawał mi swobodę interpretacji, wtedy jeszcze prostych utworów, ale to później zaprocentowało.

Potem skończyły się prywatne lekcje, bo w szkole powstał zespół. To był reprezentacyjny zespół szkolny, graliśmy m.in. ówczesne utwory rozrywkowe, np. piosenki Ireny Santor i Jerzego Połomskiego, Czerwonych Gitar. Muzykowanie wymagało czasu, a ja jako bardzo młody człowiek miałem też inne zainteresowania. Był sport, myślałem też o tym, żeby latać szybowcem. I któregoś dnia mama powiedziała:

„Masz wybór – albo muzyka, albo szybowce”.

ML: I?

KU: I wybrałem muzykę. Potem była szkoła średnia i kolejny zespół, a dyrektor szkoły dał nam wolną rękę w doborze repertuaru, bylebyśmy też występowali na szkolnych uroczystościach.

ML: A co grał zespół w wolnym czasie?

KU: A na przykład: Deep Purple, Led Zeppelin, Uriah Heep i Black Sabbath, The Beatles, Breakout.

ML: A jak początki wyglądały w pani domu?

MU: Moja mama pochodzi z rodziny, w której bardzo dużo się śpiewało. Obowiązkowym elementem wszystkich spotkań rodzinnych było śpiewanie. I to były wielogłosowe śpiewy, dwa głosy minimum. Miałam 10 lat, kiedy przyjechała siostra mojej babci i powiedziała:

Mariola Urbanek, Piła, 1966 (archiwum prywatne)

„Macie w domu taką zdolną córkę, poślijcie ją na naukę gry na pianinie”.

Najpierw były też lekcje prywatne, bo wtedy jeszcze nie było szkoły muzycznej w Pile. Ta powstała dopiero w styczniu 1970 roku. Jak już ruszyły zajęcia w szkole muzycznej, to pani Felicja Pawlak, która mnie uczyła, dostała propozycję pracy w szkole i zaproponowała swoim uczniom, żeby podeszli do egzaminów wstępnych.

ML: A w tym rozśpiewanym domu rodzinnym, co się śpiewało?

MU: Wszystko, co można było zaśpiewać (śmiech). Były piosenki ludowe, popularne wtedy utwory i fragmenty arii operetkowych. Trzeba pamiętać, iż wtedy, w latach 60. i 70., w radiu muzyka poważna gościła często. Oczywiście śpiewaliśmy też kolędy i utwory okolicznościowe, ale muzyka była z nami na co dzień. Kiedy robiłyśmy z mamą coś w kuchni, to towarzyszyło nam śpiewanie.

KU: Muszę jeszcze coś dodać. Jak już byłem na studiach, to wciąż jeszcze grałem w zespole, który powstał w liceum. Ale poszliśmy w zupełnie innym kierunku, bo graliśmy jazz i jazz-rock.

I teraz będzie ciekawie. Zakłady Tłuszczowe w Kruszwicy zaproponowały nam, byśmy grali u nich. Kruszwica to małe miasteczko, ale wówczas, z punktu widzenia przyszłości zespołu, objęcie go opieką przez bogatego mecenasa była bardzo korzystne.

Warto nadmienić, iż w miasteczku funkcjonowało wówczas kilka zespołów zabiegających o patronat, a Zakłady Tłuszczowe w Kruszwicy były w owym czasie najbogatszym zakładem, mającym praktycznie nieograniczone możliwości finansowe.

Co tydzień dojeżdżałem z Bydgoszczy na próby, ale było warto. Mieliśmy bardzo dobre instrumentarium, zakupiono nam np. fortepian oraz najlepszy sprzęt muzyczny, jaki był wtedy dostępny.

ML: To było wtedy coś!

KU: O tak. Pewnego dnia w zakładzie odbywała się narada do późnego wieczora. My w tym czasie mieliśmy próbę, więc było słychać nasze granie. Po naradzie przyszedł do nas dyrektor z kierownictwem zakładu i poprosił, abyśmy zagrali utwór „W szczerym polu biały krzyż”. Zagraliśmy, a wtedy dyrektor powiedział, iż możemy poprosić o wszystko dla zespołu. Wskazał nam człowieka, któremu mieliśmy zgłaszać zapotrzebowanie na sprzęt. Ta kooperacja świetnie funkcjonowała.

Karol Urbanek, Piła, 2022 (archiwum prywatne)

Gdyby nie formalne przeszkody, udałoby nam się wzbogacić instrumentarium zespołu o pianino Fendera czy organy Hammonda. Przegadaliśmy wiele godzin, próbując wymyślić, jak ominąć biurokratyczne rafy i mieć sprzęt marzeń.

Nie udało się. jeżeli ta historia skończyłaby się inaczej, to nie wiem, czy kontynuowałbym naukę na studiach. Pewnie zostałbym w Kruszwicy, ze swoim zespołem, fenderem i hammondami. I byłbym w zupełnie innym miejscu.

ML: Ale bez hammondów i fendera został pan na studiach.

KU: Tak. To była Wyższa Szkoła Pedagogiczna i kierunek wychowanie muzyczne. Ja z Kruszwicy, żona z Piły, a poznaliśmy się w Bydgoszczy. A tak naprawdę, to zaczęło się nie w Bydgoszczy, a w drodze. Ja byłem na trzecim roku studiów, a żona na pierwszym. W młodym wieku to jest przepaść, bo żona in spe była wtedy małolatą (śmiech).

ML: Jak to się stało, iż się spotkali student trzeciego roku i małolata?

KU: Szkoła zorganizowała duży wyjazd chóru uczelnianego do Chorzowa, z muzykami z Filharmonii Bydgoskiej. Przygotowaliśmy „Buchenwaldzki dzwon” Muradellego – utwór wyjątkowy, ale ja z tego wyjazdu najbardziej zapamiętałem coś innego.

Zdarzyło się bowiem tak, iż w autobusie usiedliśmy obok siebie. Już po kilkunastu minutach okazało się, iż rozmawiam z bratnią duszą. I wiem, iż to działało w dwie strony. Zanim zajechaliśmy na miejsce, wiedzieliśmy już o sobie wszystko.

ML: Co się wydarzyło podczas tej rozmowy, iż dziś mówicie państwo, iż to był początek?

MU: Od razu była łatwość mówienia o wszystkim. Poczucie, iż nie muszę się niczego obawiać. I była euforia z tego, iż jest bratnia dusza, ktoś, kto słucha i kto odpowiada.

ML: Była chemia?

KU: Na bank. I do dziś nas trzyma. Do dziś zdarza mi się, iż budzę się rano i jeszcze w półśnie przypominają mi się wątki, o których wtedy rozmawialiśmy. Już wtedy, w tym autobusie do Chorzowa, okazało się, iż mamy wiele wspólnych tematów i wspólnych poglądów. A jak już wróciliśmy z wyjazdu, to naturalne było, iż będziemy się spotykać.

Mariola i Karol Urbanek, Wenecja, po koncercie finałowym, 2025 (archiwum prywatne)

ML: W mojej rodzinie też się dużo śpiewało. Mama pięknie śpiewa, a jej nieżyjący już brat był samoukiem i grał pięknie m.in. na akordeonie. Mnie bogowie poskąpili słuchu i nie potrafię na cymbałkach odtworzyć choćby najprostszej melodii.

MU: To jest kwestia korelacji.

KU: I nie musi mieć nic wspólnego ze słuchem muzycznym.

ML: Próbuję zagrać „Wlazł kotek na płotek”, słyszę, iż dźwięk po uderzeniu pałeczką jest nie ten, który powinien być, ale to wszystko.

KU: Więc prawdopodobnie słuch muzyczny jest dobry. Z jednej strony mamy kwestię słuchu oraz rozpoznawania dźwięków i ich wysokości. jeżeli pani słyszy, iż dźwięk jest niewłaściwy, to znaczy, iż ten słuch muzyczny jest dobry. Zupełnie czymś innym jest natomiast przełożenie tego na odtworzenie dźwięku.

Z tym mierzą się dzieci, które zgłaszają się do nauki w szkołach muzycznych. Podczas rekrutacji do szkoły muzycznej oczekuje się od dziecka, aby powtórzyło głosem dźwięk lub kilka dźwięków zagranych na pianinie i bywało tak, iż dziecko nie potrafiło tego zrobić. Wówczas nauczyciel śpiewa te dźwięki, a dzieci bez większych problemów potrafią je powtórzyć, szczególnie w obecności rodziców.

ML: Mówimy o powtórzeniu dźwięku paszczą – cytując kwestię z „Rejsu”?

KU: Tak (śmiech).

ML: A dlaczego powtórzenie dźwięku śpiewanego przez nauczyciela jest łatwiejsze dla dziecka?

KU: Bo głos ludzki jest znanym już dla niego „instrumentem”, takim, z którym dziecko jest obyte. Podobnie jest z powtórzeniem melodii, np. „Wlazł kotek na płotek” na instrumencie. Nie zagra go pani, jeżeli nie ma korelacji między wysokością dźwięku śpiewanego a wysokością dźwięku zagranego na instrumencie. Jest to możliwe, ale potrzebne są ćwiczenia, które w krótkim czasie pomogą pokonać tę przeszkodę.

ML: Nie wpadłam na to, iż może być w to zamieszany mózg. Ale teraz, kiedy o tym mówimy, to uświadomiłam sobie, iż przecież podobnie jest, gdy ktoś przejdzie udar. Wtedy też trzeba ćwiczyć wykonywanie prostych czynności, np. jedzenie łyżką, bo mózg musi się na nowo tego nauczyć. I ja to wiem, ale nigdy w ten sposób nie myślałam o muzyce.

KU: A muzyka tkwi w głowie. Uszy tylko słyszą, ale cała reszta dzieje się w głowie. I po to istnieją różne możliwości kształcenia muzycznego. W szkole muzycznej jednym z najtrudniejszych przedmiotów jest właśnie kształcenie słuchu. To obowiązkowy przedmiot podczas egzaminu wstępnego na akademie muzyczne.

Dlatego praca nad słuchem muzycznym jest tak ważna. Kiedy zacznie się przygodę ze sztuką, np. muzyką, to w głowie zaczynają się dziać fantastyczne rzeczy. Tworzą się połączenia, które wcześniej nie istniały. Ja, na przykład, słyszę akordy trójwymiarowo.

MU: Ja podczas pracy z uczniami podawałam kilka różnych sposobów na rozwiązanie zadania i uczeń mógł wybrać ten, który najbardziej mu odpowiadał. Prowadziłam lekcje z kształcenia słuchu z mniejszymi dziećmi i tu zaczyna się od podstawowych ćwiczeń.

Mariola Urbanek, Mielno, 2022 (archiwum prywatne)

Podam jeden przykład: na początku grałam albo śpiewałam dzieciom dwa dźwięki o dużej różnicy wysokości i zadanie polegało na określeniu, który jest wyższy, a który niższy. A potem, stopniowo, zmniejszałam tę różnicę dźwięków do dwóch najbliższych sobie.

Uczy się też określania kierunku melodii. Czy melodia się wznosi, czy opada, czy dźwięki są na tej samej wysokości? Wydaje się to proste, ale na początku takie nie jest. To tak naprawdę kwestia uświadomienia uczniom, co słyszą. Czyli znowu głowa.

ML: Kiedy mówicie państwo o słyszeniu akordów w trójwymiarze, myślę o synestetykach, ludziach, u których bodźce jednego zmysłu, np. słuchu, uruchamiają odpowiedź innego – np. wzroku. I wtedy synestetyk widzi dźwięki w kolorach.

KU: I to wcale nie jest rzadkość.

ML: A co jest ważniejsze, żeby odnieść sukces i być dobrym muzykiem: talent czy praca?

MU: Jedno i drugie jest potrzebne.

ML: Ale czy któryś z tych elementów jest ważniejszy?

MU: Praca, talent i cała gama innych bardzo ważnych czynników.

KU: Potwierdzam.

MU: Choć żeby dojść do najwyższego poziomu, to trzeba oprócz systematycznej i wytrwałej pracy oraz talentu posiadać np. wrażliwość na dźwięk, kreatywność, osobowość i szereg innych, bardzo ważnych cech.

KU: Istnieją też przeszkody, ograniczające osiągnięcie sukcesu, np.: nie dość dobra pamięć muzyczna, by zapamiętywać złożone kompozycje, brak odporności na stres sceniczny, czy choćby budowa ciała, np. dłoni.

ML: A ja myślałam, iż wszyscy mamy takie same ręce.

MU: Przecież wszyscy mamy nogi, a jednak nie wszyscy biegamy równie gwałtownie i nie wszyscy skaczemy tak samo wysoko czy daleko.

ML: Nie można tego wyćwiczyć?

KU: Można, ale jeżeli ktoś na wejściu biega określony dystans w 15 sekund, to uda mu się poprawić wynik i zejść do 13. Ale jeżeli ktoś zaczyna od 11, to choćby się nie ogląda na tych, którzy ćwiczą, żeby dobić do 13 sekund. W muzyce jest to bardziej skomplikowane niż na bieżni, ale zasada jest ta sama.

Jest też pułap wirtuozowski, kiedy dochodzi jeszcze kreatywność. I wtedy, trywializując, jest tak, iż ręce nie przeszkadzają w realizacji tego, co wymyśli głowa. Bo wtedy liczy się osobowość. Podobnie jest z dyrygowaniem.

ML: I tak przeszliśmy do kolejnego rozdziału, czyli chóru.

KU: Tak. Ja jestem dyrygentem, żona także, ale śpiewa też w chórze Akademii Nauk Stosowanych im. Stanisława Staszica w Pile, którym ja dyryguję. I wiem, iż jeżeli dyrygent nie włoży emocji podczas pracy z chórem, to chór tych emocji nie odda. Mało tego, chór musi jeszcze przekazać te emocje słuchaczom. Dopiero wtedy w sali koncertowej dzieje się coś wyjątkowego.

MU: Podczas pracy w pilskiej szkole muzycznej prowadziłam przez wiele lat chóry w szkołach pierwszego i drugiego stopnia. Jednocześnie dyrygowałam przez 15 lat chórem „Pasja” przy kościele pw. św. Antoniego w Pile. A nazywa „Pasja” w pełni oddawała emocje towarzyszące naszym próbom i występom.

ML: Myślę o chórzystach i o osobowości scenicznej, o której rozmawialiśmy, i mam taką tezę, iż łatwiej śpiewa się w grupie, w której można się „schować”. Kiedy jedna osoba wychodzi na scenę, to staje i mówi: „To jestem ja”. Bierze na siebie całą odpowiedzialność. jeżeli będzie dobrze, to jest sukces, ale jeżeli coś pójdzie nie tak, to nie ma na kogo zrzucić winy. I z tym związane jest kolejne pytanie. Skąd wiecie, kto w chórze fałszuje?

KU: Wróćmy do porównania, które przytoczyła żona. Jak ogląda pani występ zespołu tanecznego, to skąd pani wie, iż jedna osoba źle tańczy.

ML: Bo się potknęła, przecież widzę.

MU: No właśnie, i tu jest tak samo, tyle iż my nie widzimy, a słyszymy. Każdy z chórzystów ma swoją, charakterystyczną barwę, no i słyszymy, z jakiego kierunku dobiega fałsz. Słyszę np., iż nie soprany, tylko gdzieś wyżej, więc tenory. A w chórach amatorskich najczęściej borykamy się właśnie z problemem intonacyjnym, trafianiem w wysokość, czyli z czystością dźwięku.

KU: Lokalizacja jest błyskawiczna i po to są próby, żeby to wyćwiczyć. Ale choćby jeżeli słuchamy obcego chóru, to słyszymy, gdzie wybrzmiały nietrafione dźwięki i wiemy, iż to np. ktoś w sopranach albo tenorach.

ML: Gdybym chciała zapisać się do chóru, to co powinnam zrobić?

KU: Przyjść na przesłuchanie. jeżeli nie chce pani śpiewać przed chórzystami, bo się pani denerwuje, iż coś pójdzie nie tak, to takie przesłuchania robię też np. przed lub po próbie. Na początku zwykle daję carte blanche, bo bywa tak, iż ktoś raz trafia w dźwięk, a raz nie. I wcale to nie oznacza, iż ktoś nie ma słuchu muzycznego. Przyczyna może tkwić zupełnie gdzie indziej. A czasem jest i tak, iż ktoś ma naprawdę duże problemy i nie słyszy muzycznie. To nie jest żaden wstyd, tak po prostu bywa.

ML: Wiem, iż chór występuje nie tylko w Polsce, ale i poza granicami kraju. Co zrobiło największe wrażenie w wielkim świecie?

KU: Widzieliśmy prawie całą Europę i Stany Zjednoczone. Była też poważna przymiarka do koncertów w kolumbijskiej Bogocie.

ML: I?

KU: I wybuchła pandemia, która pokrzyżowała plany.

ML: A w tych miejscach, które państwo zobaczyliście, co zapadło w pamięć szczególnie?

MU: Na pewno Stany Zjednoczone. Byliśmy w Nowym Jorku i tam wszystko jest duże, większe i największe. I to robi wrażenie.

KU: W tym katedra św. Patryka na Manhattanie, w której koncertowaliśmy. Największa katedra w Nowym Jorku i jedna z największych w całych Stanach. To nie był planowany koncert. Wędrowaliśmy po Manhattanie i zaszliśmy do tej katedry. Bardzo gwałtownie się dowiedzieliśmy, iż trzeba mieć specjalne zezwolenie na występ w jej murach. My byliśmy wtedy już po kilku koncertach w Nowym Jorku i stało się tak, iż za nami chodził nasz fanklub. Gdzie my, tam i oni.

ML: Zupełnie jak w opowieściach o groupies, jeżdżących za swoimi ulubionymi zespołami rockowymi.

KU: Prawie (śmiech). W nowojorskiej katedrze trafiliśmy na koncert polskich młodych artystów z Częstochowy. Stanęliśmy zasłuchani, a nasz opiekun powiedział, iż musi coś załatwić i iż zaraz wraca. Wrócił i okazało się, iż załatwił pozwolenie na występ. Jeszcze tylko szybka burza mózgów przy wyborze repertuaru i byliśmy gotowi. I tak, w największej katedrze w Nowym Jorku, chór z Piły zaśpiewał „Gaude Mater Polonia” i „Nynie odpuszczajeszy”.

ML: Pierwszy utwór znam, ale o drugim nie słyszałam.

KU: To przepiękny utwór o charakterze cerkiewnym, skomponowany na czterogłosowy chór przez rosyjskiego kompozytora Aleksandra Archangielskiego.

ML: Czyli także w pamięci o najpiękniejszych miejscach wybrzmieć musi muzyka.

MU: Tak, ale i architektura Nowego Jorku zrobiła na nas olbrzymie wrażenie. Drapacze chmur i migające neony na Times Square. No i wspomniana już katedra św. Patryka.

KU: To jest tak duży kościół, iż pomieściłby kilka naszych pilskich świątyń. Obok takiego rozmachu nie można przejść obojętnym. A do tego trzeba dołożyć wspaniałą akustykę, o której muzyk nie może nie wspomnieć. Wrażenie zrobiło też na nas wielopoziomowe metro i uczynni nowojorscy policjanci, którzy wsiedli z nami do wagonu i podpowiedzieli, kiedy mamy wysiąść, żeby dostać się tam, gdzie chcieliśmy. Ale, co też zapamiętaliśmy, obok nowojorskiego rozmachu z drapaczami chmur i neonami jest też nieopodal centrum wielu bezdomnych.

MU: Widok w podziemiach metra przypominał ten, jaki mieliśmy jeszcze niedawno przed oczami, schodząc do podziemnego przejścia naszego dworca kolejowego. A na pięknie oświetlonym Times Square widzieliśmy, jak w zaułkach i przed sklepami rozkładali się wieczorem bezdomni na posłaniach skleconych z tektury i starych gazet.

ML: Wszystkie występy były w Nowym Jorku?

KU: O nie, trochę czasu spędziliśmy też w stanie Connecticut. Każdy z chórzystów był goszczony w prywatnych domach polonijnych i amerykańskich.

MU: To byli głównie chórzyści polonijnego chóru „Moniuszko” z New Britain.

KU: Wynajmowaliśmy dwa vany. Jednym kierowałem ja, drugim kolega i nasze zadanie polegało na tym, żeby zebrać wszystkich chórzystów z domów, w których gościli i dojechać w umówione miejsce. Był też czas na zwiedzanie.

MU: Byliśmy na przykład w należącym do Indian z plemienia Moheganów i zarządzanym przez nich kasynie Mohegan Sun.

ML: Muszę zapytać o jedzenie. Było coś na amerykańskim stole, co wyjątkowo państwu smakowało?

MU: Chyba nie…

KU: Ciasto marchewkowe, które jedliśmy w Nowym Jorku.

MU: Tak, ciasto marchewkowe było bardzo dobre.

KU: A ja powiem o swoim zachwycie, i znowu będzie muzycznie. Muszę wspomnieć Wiedeń i salę koncertową, w której śpiewaliśmy, z tak wspaniałą akustyką, iż nie można się nie zachwycić. I jeszcze Muzeum Sztuki w amerykańskim Mystic. To jest małe miasteczko portowe, ale wyłożone drewnem wnętrze, z wysokim sklepieniem i łukami też zapadło w pamięć.

A mówię o tym miejscu również dlatego, iż to tam nagraliśmy nasz koncert. Materiał z tego nagrania znalazł się w całości na naszej płycie CD. To był ostatni występ w Stanach i mieliśmy niezwyczajną publikę. Przygotowane było kilkadziesiąt krzeseł, a zasiedli na nich eleganccy ludzie w białych strojach. Co się okazało? Że to towarzystwo z prywatnych jachtów, zamożni ludzie z Connecticut, którzy zebrali się specjalnie na nasz koncert.

MU: Ale pamiętamy też Barcelonę, Paryż, Budapeszt, Florencję i Wenecję, w której śpiewaliśmy w maju tego roku.

ML: A czego się słucha w domu państwa Urbanków?

KU: Każdego rodzaju muzyki. Mamy bardzo dobry sprzęt i korzystamy z niego, a najchętniej słuchamy muzyki popowej. Ja też lubię słuchać czegoś, za czym nie przepada żona, czyli jazzu.

ML: Wróćmy do popu.

MU: Nie mam jednego ulubionego wykonawcy, lubię m.in. Bryana Adamsa i Stinga. A mówiąc ogólnie, najchętniej słucham ballad.

KU: Ja lubię spokojne utwory. Uwielbiam np. Dianę Krall i kiedy potrzebuję wyciszenia, to włączam jej piosenki. Muszę także wspomnieć o Deep Purple i ten wybór jest łatwy do uzasadnienia, bo to byli wykształceni muzycznie artyści i to słychać w ich kompozycjach.

ML: Ja słucham Evy Cassidy, kiedy potrzebuję oddechu.

MU: Też chciałam o niej powiedzieć i wspomnieć jej wspaniałe covery.

MU: Ale jak był Konkurs Chopinowski, to w domu rządził Chopin.

KU: O tak, i to na kanale YouTube, a nie w telewizji, bo bardzo gwałtownie się okazało, iż ścieżka dźwiękowa w transmisji telewizyjnej była strasznie kiepska. Zadzwoniła córka Magda i powiedziała, iż mamy gwałtownie przerzucić się na YouTube, bo jakość dźwięku jest lepsza. Trochę nie wierzyłem, iż będzie aż tak znacząca różnica, ale jak tylko przełączyliśmy się na YouTube, to od razu usłyszeliśmy zupełnie inne, zdecydowanie lepsze brzmienie i w domu codziennie brzmiał Chopin.

Mariola Urbanek – wieloletnia nauczycielka i dyrygentka chórów w Zespole Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina w Pile oraz dyrygentka pilskiego chóru „Pasja”.

Karol Urbanek – wieloletni dyrektor Zespołu Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina w Pile oraz dyrygent Chóru Akademii Nauk Stosowanych im. Stanisława Staszica w Pile. Kompozytor i aranżer.

Idź do oryginalnego materiału