Serial z główną rolą Jennifer Garner powinien być ważnym wydarzeniem serialowego roku, tymczasem „O jedno cię proszę” nie ma szans przetrwać w pamięci choćby tygodnia.
„O jedno cię proszę” („The Last Thing He Told Me”) to miniserial Apple TV+, który jest niby dokładnie tym, co obiecuje, ale w praktyce okazuje się, iż realizacja obietnicy przybiera kształt tak idealnie nijaki, iż adekwatnie nieodróżnialny od innych nijakich thrillerów tej platformy. Czy raczej – thrillerów paru platform, ale tych produkowanych przez wytwórnię Reese Witherspoon. Hello Sunshine miewa przebłyski (chociaż sama nie do końca rozumiem aż takiego fenomenu „Wielkich kłamstewek„), nie zawsze też stawia na niepotrzebny rozmach (chociaż sama nie do końca przekonana jestem do kameralnych „Małych wielkich historii„), ale coraz częściej współtworzone przez firmę tytuły przypominają coś pochodzącego z taśmy produkcyjnej.
W efekcie mam ochotę przekopiować większość tego, co niespełna rok temu pisałam o „Spod powierzchni”, i tylko pozmieniać konkrety obsadowo-fabularne. Ale iż recenzencka etyka mnie powstrzymuje, to skrytykuję pierwsze dwa odcinki „O jedno cię proszę” zupełnie od nowa. Po prostu nie ukrywam, iż jako ktoś, kto kocha wiele komedii Apple TV+ i co oryginalniejsze tamtejsze dramaty (z „Rozdzieleniem” na czele), choćby przy sięgnięciu zaledwie po kilka thrillerów o rodzinnych sekretach, wielkich spiskach i walczących o prawdę kobietach mam problem z pamiętaniem, który jest który.
O jedno cię proszę nie daje błyszczeć Jennifer Garner
Tym razem walczącą o prawdę kobietą jest Hannah (Jennifer Garner, „Agentka o stu twarzach”). Jej pozornie idealne życie rozsypuje się jak domek z kart, gdy jej mąż, Owen (Nikolaj Coster-Waldau, „Gra o tron”), znika, zostawiając ją z nastoletnią pasierbicą, Bailey (Angourie Rice, „Mare z Easttown”). Technologiczny start-up, w którym pracował, staje się przedmiotem śledztwa FBI, a na jaw zaczynają wychodzić tajemnice sugerujące, iż mężczyzna nie jest tym, za kogo brała go rodzina. Czyli historia, jaką w filmach i serialach widzieliśmy niejednokrotnie, musiałaby więc przykuć nas do seansu albo jakimiś ciekawymi rozwiązaniami, albo chociaż perfekcyjnie udaną realizacją ogranego schematu.
Wydaje się, iż w tej ekranizacji bestsellerowej powieści Laury Dave, którą sama autorka przenosi na mały ekran, współpracując ze swoim mężem, oscarowym scenarzystą Joshem Singerem („Spotlight), byłby potencjał, żeby wciągnąć publiczność jeżeli nie samą warstwą sensacyjną, to relacją między Hannah i Bailey. Konieczność zajęcia się niechętną macosze pasierbicą w obliczu kryzysu mogłaby faktycznie pociągnąć za sobą tworzenie się ciekawej więzi, pełnej napięć, ale powoli wkraczającej na wyższy poziom zaufania. I choćby nie wątpię, iż tak właśnie miniserial się potoczy, ale póki co ta warstwa to tylko kilka niemożliwie banalnych rozmów, więc nie zapowiada się na angażujący wątek wynagradzający thillerowy marazm.
A ten marazm okazuje się spory. Znane motywy, jak to, iż cofamy się po pierwszych scenach o kilka dni, iż ktoś ciągle obserwuje bohaterki, iż wciąż są retrospekcje do dawnej idylli, iż pojawia się podejrzana torba z pieniędzmi – wszystko jest na swoim gatunkowym miejscu i ani o centymetr dalej, przez co nie ma tu nic interesującego, wartego zgłębiania czy snucia przypuszczeń. Na dodatek każdy element wprowadzony zostaje tak, żeby nikt nie mógł się pogubić, więc zamiast napięcia dostajemy sporo niesubtelnych wyjaśnień, kto jest kim i co adekwatnie się dzieje.
O jedno cię proszę nie wykracza poza schemat
Drugi plan, czyli ludzie wspierający bohaterki, nie poprawia sytuacji, bo ktoś zapomniał napisać przyjaciółce Hannah, Jules (Aisha Tyler, „Przyjaciele”, „Archer”), ciekawą rolę, przy okazji zapominając o jakkolwiek wielowymiarowym zaprojektowaniu licealnego świata, w którym funkcjonują Bailey i jej pomocny, ale jak wszyscy tu nijaki chłopak, Bobby (John Harlan Kim, „Bibliotekarze”). adekwatnie na moment ożywiło mnie pojawienie się na ekranie dawnego chłopaka Hannah, Jake’a, bo Geoff Stults („Enlisted”) choćby w banalne kwestie wlał nieco życia, ale to zdecydowanie za mało jak na dwa odcinki w założeniach wciągającego thrillera.
Nie ratuje tego główna obsada. Garner na pewno ma większe możliwości, niż może udowodnić w roli napisanej jak od sztancy, więc pewnie choćby Julia Roberts, która miała grać Hannah, nie podniosłaby wartości miniserialu. Co z tego, iż Hannah rzeźbi w drewnie i ma traumatyczną rodziną przeszłość, skoro dla konstrukcji bohaterki nie wynika z tego nic zajmującego. Rice też o wiele więcej mogła zagrać w innej trudnej relacji – z matką, nie macochoą – w „Mare z Easttown”, no ale tamten serial miał scenariusz wykraczający poza podstawowe chwyty z książkowego bestsellera „The New York Timesa”.
O jedno cię proszę – czy warto oglądać serial Apple TV+
Tradycyjnie nie można produkcji Apple TV+ odmówić walorów formalnych i budżetowych, więc nakręcone jest tu wszystko bardzo pięknie, gra muzyka wysokich lotów, do tego puszczono kilka pasujących piosenek. Ale trudno wysoko ocenić thriller, którego największy wpływ na mnie podczas seansu mogłabym podsumować, iż pokazuje kalifornijskie Sausalito i tamtejszą architekturę tak, iż sama mam ochotę zamieszkać w domu na wodzie, chociaż nie umiem pływać. Do tego równie dobrze można by z „O jedno cię proszę” wyciąć całą fabułę i tylko kamerować te żurnalowe wnętrza i lokalny koloryt, bez bawienia się w tajemnice. Poza tym miniserial z czasem zmienia scenerię, więc i taka wątła motywacja do oglądania odpada.
Zaletą „O jedno cię proszę” są stosunkowo krótkie odcinki, raczej po 40 minut niż po 60, oraz to, iż ma być ich tylko siedem. Ale mimo niewielkich nakładów czasowych, wymaganych do poznania tajemnicy Owena oraz towarzyszenia Hannah i Bailey w ich amatorskim śledztwie i ucieczkach przed niejasnym jeszcze zagrożenie, nie zamierzam oglądać dalej. W pełnym świetnych tytułów serialowym krajobrazie choćby na parę godzin zaangażowania dana produkcja musi sobie czymś zasłużyć, tymczasem tu nie znajduję żadnego punktu zaczepienia, który by mnie przy „O jedno cię proszę” zatrzymał.