Wieczory z Amadeusem
Jakby na przekór tej tendencji Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus urządziła swój własny mały festiwal „Wieczory z Amadeusem – Zima”. Podczas czterech wieczorów muzycy orkiestry zaprezentowali się w kameralnych składach od duetów do kwintetu. Pierwszy koncert rozpoczęła „Burlesque Don Quixotte” Georga Philippa Telemanna w wykonaniu altówkowego kwartetu: Lech Bałaban, Michał Kot, Beata Żołnierczyk, Anna Kubiak. Obfitujący we francuskie wpływy, momentami zabawny utwór świetnie sprawdził się jako wprowadzenie. Nietypowy kwartet, bo z kontrabasem, Franza Antona Hoffmeistera był elegancki, potoczysty i śpiewny. Czuć było euforia z grania u instrumentalistów (Lech Bałaban, Jarosław Żołnierczyk, Damian Sobkowiak, Maciej Mazurek). Wieczór zakończyło przepojone uczuciami „Trio fortepianowe d-moll, op. 49” Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego w wykonaniu Doroty Frąckowiak-Kapały, Bogdana Kapały i Eugeniusza Zboralskiego. Drugi koncert zaczął się od koronkowej i pełnej blasku „Sonaty na dwoje skrzypiec e-moll op. 3 nr 5” Jean-Marie Leclaira, którą znakomicie zinterpretowali Andrzej Hop i Marek Ważbiński. „Kwartet smyczkowy C-dur” KV 157 Wolfganga Amadeusa Mozarta w wykonaniu Leszka Wojtowicza, Waldemara Abucewicza, Beaty Żołnierczyk i Eugeniusza Zboralskiego był wielobarwny i wyraźnie przeżyty przez muzyków. „Kwartet smyczkowy nr 1 op. 27” Edvarda Griega okazał się dynamiczny i dramatyczny, w pamięć zapadła mi stopliwość i soczystość brzmienia uzyskanego przez Dominika Żmijewskiego, Mateusza Gidaszewskiego, Jana Bałabana i Marię Bielewicz-Pietraszek. Szkoda, iż usłyszeliśmy tylko dwie części tej kompozycji. Zamykająca program „Fantazja c-moll” Franka Bridge’a wydała mi się konwencjonalna w wyrazie i zupełnie mnie nie przekonała, a może już mi po prostu wystarczyło emocji.
fot. A. Polerowicz
Nie było w tym winy Paderewski Piano Trio (Mateusz Gidaszewski, Maria Bielewicz-Pietraszek, Łukasz Byrdy), którzy rzecz wykonali bardzo kompetentnie. Trzeci wieczór zaczął się od „Suity na dwoje skrzypiec” Grażyny Bacewicz, kunsztownego i energetycznego utworu, który Mateusz Gidaszewski i Dominik Żmijewski wykonali z przytupem (co zabawne, także dosłownym). Bardzo cieszyłem się, iż znów będę miał okazję wysłuchać „II Kwartetu smyczkowego” Stanisława Moniuszki, a interpretacja Waldemara Abucewicza, Janusza Dąbrowskiego, Beaty Żołnierczyk i Macieja Mazurka spełniła moje oczekiwania z nawiązką, muzycy pięknie poradzili sobie z dramaturgią tej kompozycji. „Kwartet smyczkowy c-moll op. 51 nr 1” Johannesa Brahmsa w wykonaniu Doriana Pawełczaka, Jana Bałabana, Michała Kota i Anny Papierz z jednej strony robił wrażenie żelazną konsekwencją, a z drugiej kipiącymi emocjami.
„Quartettsatz c-moll” D 703 Franza Schuberta w interpretacji tych samych artystów wydał się wręcz dostojny, co było miłym zaskoczeniem. Czwarty wieczór rozpoczął się od rzadko u nas prezentowanego Louisa Sphora, konkretnie od „Duo concertante D-dur op. 67 nr 2”, które zagrali Andrzej Hop i Marek Ważbiński. Kompozycja mogła się podobać, pełna była słodkich brzmień, ale na szczęście jako całość nie wydawała się przesłodzona. Równie rzadko obecny jest u nas Friedrich August Kummer, którego „Duet wiolonczelowy op. 156 nr 5” w wykonaniu Anny Papierz i Marii Bielewicz-Pietraszek zaskakiwał nawiązaniami do muzyki poprzednich epok. „Suita z czasów Holberga op. 40” Edvarda Griega w aranżacji na cztery wiolonczele i kontrabas zagrana przez Zboralskiego, Bielewicz-Pietraszek, Papierz, Mazurka i Sobkowiaka była bardzo intrygująca; szkoda, iż znów usłyszeliśmy dwie części, a nie całą kompozycję. Tym bardziej, iż w obu przypadkach nie są to dzieła powszechnie znane, więc warto byłoby zapoznać publiczność z kompletnym utworem – taki ma jednak inną siłę rażenia i dopiero wtedy można go docenić w pełni. Świetnym tego przykładem stał się „I Kwartet smyczkowy C-dur op. 37” Karola Szymanowskiego, który wspaniale wybrzmiał właśnie jako całość – logicznie, ale nie na chłodno przeprowadzona przez Wieniawski Kwartet (Jarosław Żołnierczyk, Mirosław Bocek, Lech Bałaban, Maciej Mazurek). Był to bardzo mocny akcent na zakończenie nie tylko wieczoru, ale i festiwalu. Czekam na więcej, mając nadzieję, iż ta inicjatywa będzie kontynuowana.
Koncertowe cykle
W pierwszych miesiącach roku nie zawiodły też koncertowe cykle. Kilkukrotnie już na tych łamach opisywane przeze mnie Spontaneous Music Series początkowo planowało wieczór w nieco innym składzie, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Stało się bowiem tak, iż do Dragona ponownie zawitał duet Superimpose, którego występ na jednym ze Spontaneous Music Festival bardzo zapadł mi w pamięć, zresztą też o nim tutaj pisałem. Tym razem każdy z muzyków zagrał najpierw solo, co było ciekawym doświadczeniem, bo pozwoliło obserwować ich improwizatorski warsztat wpierw w wersji najbardziej surowej i bezpośredniej. Warto też podkreślić, iż następujący potem duet nie był prostą sumą części składowych, co tylko przypomniało, jak niesamowitym procesem jest swobodna improwizacja, zwłaszcza w wykonaniu tak utalentowanych muzyków. Towarzyszenie ich nieoczywistemu dialogowi było cudownym przeżyciem.
Bartek Miler, fot. materiały prasowe Bartka Milera
Na drugi biegun, czyli muzykę komponowaną, stawia cykl „non molto” w Akademii Muzycznej. Pierwsze tegoroczne spotkanie poświęcone było klawesynowi. Natalia Hyżak wykonała bardzo interesująco dobrany program, w którym znalazły się utwory starsze, jak „Hungarian Rock” Gyorgy’ego Ligetiego czy „Rain Dreaming” Toru Takemitsu, po nowsze – „Prelude” Dariusza Przybylskiego, aż po wisienkę na torcie, czyli prawykonanie „Snów o podróżach” Agnieszki Zdrojek-Suchodolskiej. Kompozycja przeznaczona na instrumenty perkusyjne (Bartek Miler) i dwa klawesyny (na drugim grała Dagmara Tyrcha) frapująco zestawiała brzmienia różnych instrumentów.
W prawykonania obfitował występ Ryszarda Lubienieckiego, który także odbył się na Akademii, choć nie w tym cyklu. Wrocławskiego portatywistę miałem przyjemność opisywać tutaj jako wykonawcę muzyki dawnej, ale jest on także niestrudzonym interpretatorem tej najnowszej. W efekcie współpracy z poznańskimi kompozytorkami i kompozytorami powstało kilka utworów, które właśnie podczas tego koncertu miały premierę. „Tides” Justyny Tobery pełen był przepływów dronowej, buczącej lekko elektroniki, na które nachodziły przeciągłe dźwięki portatywu. Później towarzyszyły im także przetworzone elektronicznie odgłosy instrumentu. Bardzo fajny utwór, po zakończeniu miałem jedną myśl: czemu tak krótko? Z kolei trochę za długi był „technique of expression III” Dominika Puka. Zaczęło się od elektronicznego szumowego chaosu, przykrytego przez portatyw, potem wyraźnie słyszalne były odgłosy wciskania klawiszy. Gdzieś w połowie utworu pojawiło się wideo z klawesynistką, która opowiadała o graniu, co było też podane dzięki napisów. Doceniam zamysł, choć dla mnie nieco rozbiło to kompozycję. Ciekawym zabiegiem był moment, kiedy Lubienieckiemu nagle opadła głowa i ręka, jakby był jakąś figurką zasilaną elektrycznie, którą właśnie odłączono od prądu. Końcówka utworu wyróżniała się za sprawą ciekawej elektroniki, trochę horrorowej, bliskiej thereminowi, do której coraz mocniej dochodził portatyw. przez cały czas jednak nie jestem pewien, czy nie za dużo się tu działo. „265 hPa” Julii Bartczak zostało zainspirowane podróżą w przestworzach, więc nic dziwnego, iż operowało chmurami dźwięków, świetlistymi, z lekka organowymi. Doceniam też wplecenie sygnału oznajmiającego na lotniskach komunikat, choć może wolałbym, żeby to zagranie nie zostało powtórzone. Z niepremierowych utworów najbardziej w pamięć zapadło mi „the ways of wood” Mateusza Śmigasiewicza, pomyślane jako hołd dla Tomasza Sikorskiego i być może choćby samplujący go. Kompozycja zwróciła uwagę początkowymi dźwiękami portatywu, dynamicznymi, wręcz eksplodującymi.
fot. matriały prasowe Grzegorz Tarwid Trio
To był drugi raz w tym roku, kiedy słyszałem Ryszarda Lubienieckiego. Wcześniej, w styczniu, wystąpił w wydaniu improwizowanym z Loreną Izquierdo w Farbach. Miałem okazję już być na występie tego duetu, więc trochę wiedziałem, czego się spodziewać, ale i tak zaskoczyli mnie swoimi nieoczywistymi improwizacjami przesyconymi nienachalnym humorem. Farby, jedno z moich ulubionych koncertowych miejsc, jak zwykle zapewniały dużą dawkę nieszablonowej muzyki. Swoją futurystyczną elektronikę zaprezentował tam Loufr, który w szczegółach był porywający, ale jako całość jego występ sprawiał raczej wrażenie przeglądu różnych pomysłów niż spójnej opowieści. Perkusyjnym żywiołem i dziwnymi piosenkami wykazał się Szymon Pimpon Gąsiorek, a Ewa Sad dała swoją wersję inteligentnego popu (szkoda, iż często teksty były nie do końca zrozumiałe).
Jeśli chodzi o cykle, to kontynuowany jest także JazZamek. O ile występ Grzegorz Tarwid Trio pozostawił mnie raczej obojętnym, bo muzyka wydała mi się zbyt powściągliwa i elegancka, to Pokusa dużo bardziej przypadła mi do gustu. Doceniam zwłaszcza wyluzowanie, które nie oznacza wcale niefrasobliwości, oraz zapalczywość i energię. W Zamku byłem też na przenoszącym rytuały w świat nowoczesnej noise’owej elektroniki występie bela, gdzie przypomniałem sobie o sile nieskrępowanego głosu (doceniam też, iż jako tzw. support zagrał Zaumne, którego muzyka jest zupełnie inna, a zadziałało to dobrze właśnie przez kontrast). Wyjątkowym przeżyciem był całonocny koncert „Dreammachine” zespołu kakofoNIKT, któremu towarzyszyły odpowiadające za wizualizacje Liquidacje. Panowała wyjątkowa atmosfera, jako iż zachęcano do spania podczas koncertu, zapewniono materace i poduszki. Ja planowałem nie spać, ale od czasu do czasu odpływałem i bardzo ciekawie było tak wracać do muzyki, nie wiedząc, ile minęło. Zastanawiałem się też, jak działa taki nieświadomy odbiór przez sen, jak wpływa na samopoczucie. Muzyka była na swój sposób ładna, choć oczywiście daleka od relaksującego ambientu. Bardzo fajnie też, iż dzięki panującej na sali ciszy dało się wysłyszeć szczegóły, jakieś dalsze plany, a było tego sporo. A już w ogóle super, iż pomyślano o śniadaniu wieńczącym tę podróż do kresu nocy. Był czas, żeby wymienić się spostrzeżeniami, niektórzy opowiadali o tym, co im się śniło, zapewniło to bardzo przyjemne domknięcie całości.