Nowa płyta „Pulp” jest zaskakująco dobra, szczególnie otwierający ją singiel „Spike Island”. To autotematyczny monolog byłej gwiazdy rocka, której nie udało się choćby wygasnąć – bo Wszechświat na wszystkie upadki reagował tylko wzruszeniem ramion. Tytuł zaś, jak czytam w interwebsach, nawiązuje do historycznego koncertu Stone Roses z 1990, który przyczynił się do zdefiniowania estetyki brit popu.
No ale tak jak Jarvis choćby nagrywając nową płytę, myśli o swojej młodości sprzed 35 lat – tak z kolei ja jej słuchając myślę o najlepszej płycie „Pulp” sprzed 30 lat, czyli o „Different Class”. Zatem notka będzie jednak głównie o niej.
Słuchałem jej w całości, bo w tym okresie życiowym moim głównym nośnikiem były kasety – nieprzyjazne dla słuchaczy chcących sobie ułożyć własną kolejność. A były nim dlatego, iż aż do 1999 roku nie było mnie stać na odtwarzacz płyt kompaktowych. Na nowe winyle oczywiście tym bardziej nie.
I tu mam pytanie do zaglądającej tu czasem Młodzieży. Czy to się jakkolwiek przekłada na sytuację współczesnego człowieka?
Współczesnym odpowiednikiem byłby… nie wiem co, głośniczek BT? Soundbar? Alexa? Czy dla Młodego Człowieka (co z mojej perspektywy oznacza także trzydziestoletniego bobaska) istnieje problem: „chciałbym słuchać muzyki lepiej niż obecnie, ale mnie nie stać na dzyndzlotron”? I czym on jest?
Za naszych czasów potrzeba słuchania muzyki była finansową studnię bez dna. Jak już ktoś miał dobrą wieżę, to marzył o nowych głośnikach. Jak ktoś miał nowe głośniki, marzył o nowym wzmacniaczu. To wszystko kosztowało majątek, bo epoka wszechobecnego „made in China” dopiero miała nadejść.
Niby więc już miałem dobrą pracę, zarabiałem więcej od średniej, ale ta ówczesna średnia to było jakieś 200 dolarów miesięcznie. Nie myślałem, iż dożyję Polski, w której dojdzie kolejne zero!
Co za tym idzie, nie umiałem się wczuć w brytyjskie problemy klasowe. Najgorsza praca w Albionie była przecież wtedy lepiej płatna od relatywnie niezłej pracy w Polsce. Przyjeżdżałem do Londynu robić wywiady z gwiazdami, ale zazdrościłem zarobków kelnerowi, ba – niewidocznemu Polakowi w kuchni na zmywaku. Gdy piosenka „Common People” była nowością, wszyscy ci „common people” byli bogatsi ode mnie.
Wpisywało mi się to szerzej w esetykę britpopu. Pod podchwyconym przez neoliberalne New Labour hasłem „cool Britania”, przedstawiał on UK jako kraj, w którym wszystkim jest fajnie, bo lepiej być biedakiem z komedii romantycznej Richarda Curtisa niż bogaczem z komedii sensacyjnej Olafa Lubaszenki. Squat w Camden Town wydawał się fajniejszy od pałacu w Pułtusku. Była to oczywiście jedna wielka ściema i zapowiedź nadchodzącej katastrofy. Tak dziś odbieram teksty z „Different Class”.
W „Common People”, jak już pisałem, jest fragment „dance, drink and screw, because there’s nothing else to do”. Brzmiało to jakoś tak uwodzicielsko atrakcyjnie dla przynudziastego nerda, zwłaszcza uprawiającego 30 lat temu „kulturę zapierdolu” (która wtedy oczywiście nie miała jeszcze nazwy, nie wiedzieliśmy iż mówimy prozą).
Inne teksty z tej płyty, jak „Sorted for E’s and Wizz”, „Live Bed Show” czy „Underwear” traktowały o hedonizmie lat 90. Cocker opisywał go z charakterystycznym brytyjskim ironicznym dystansem. Przyciągnęło to panikę moralną ówczesnych tabloidów, oskarżających Pulp o propagowanie narkotyków. Gdy tego słucham dziś widzę, iż to oskarżenie było bezpodstawne – ale mam alibi, iż nie ja jeden widziałem w tym pewien urok.
Płyta „Different Class” ma świetną kompozycję. Opowiada pewną ciągłą historię od „Mis-Shapes” (pełniącego rolę uwertury), do „Bar Italia”, nietypowo kameralnego, ale jednak wspaniałego grande finale.
Teraz do tego utworu sięgam najchętniej. Jak poucza internet, tytuł nawiązuje do całodobowej kawiarni w Soho, w której klubowicze kończyli noc, mijając ludzi idących rano do pracy. Bohaterowie piosenki nie mogą jeszcze wrócić do domu, bo ciągle ich trzyma jakieś świństwo. Planują więc przebicie się do tytułowego baru.
„Jeżeli możesz wstać, wezmę cię za rękę – wyjdźmy zanim uznają nas za zmarłych… gdyby zburzyli to miejsce, wyglądałoby przez cały czas lepiej niż ty”. Nie jest to chyba głęboka relacja, bo pożegnanie jest typowo clubbingowe: „Jeżeli wyjdziemy z tego żywi, do zobaczenia za tydzień w tym samym miejscu o tej samej porze”.
Znałem ludzi, którzy naprawdę tak funkcjonowali – nie w Londynie, w Warszawie. Dziś albo nie żyją, albo są „niepijącymi alkoholikami”. Naszym „Barem Italia” był „Lemon” na Sienkiewicza. Czy przez cały czas jest? Nie wiem, jako nauczyciel to ja już w ogóle palulu najpóźniej o jedenastej.
Transformację ustrojową wspominam jako coś w rodzaju wojny w Wietnamie, udało mi się wyjść z Da Nang z wszystkimi kończynami. Oczywiście mam PTSD jak wszyscy, ale jednak aż nie takie jak sierżant X czy porucznik Y. No i tak teraz postrzegam „Different Class”: jako muzyczną opowieść nie tyle o konflikcie klasowym („a case of haves against haven’ts”, jak w piosence „I Spy”), co o klasowym AWANSIE.
To opowieść o bohaterze, który nie pasował do swojego rodzinnego Sheffield („Mis-Shapes”), więc włożył gigantyczny wysiłek w przekształcenie się w przedstawiciela londyńskiej klasy średniej. Po drodze spotykał różnych ludzi, bohaterów różnych piosenek (w tym wywodzących się z klasy wyższej, jak bohaterka „Common People”). I czasem dobrze się przy tym bawił, ale w ostatniej piosence jest już po prostu śmiertelnie zmęczony.
Jak mawia pewien mój przyjaciel, „jak my wszyscy, jak my wszyscy…”