Nowy King

ekskursje.pl 1 dzień temu
Stephen King „Nie wymiękaj”

Wątek polecanek zakończę zniechęcanką. Nowy King rozczarował mnie. Mówiąc bezspojlerowo, ostatnia scena kojarzy się z najgorszą tandetą firmowaną z nazwiskiem Kinga na okładce, jakimś VHSem „Dzieci kukurydzy 6”.

Książka należy do cyklu o prywatnej detektywce Holly Gibney, zapoczątkowanej w 2014 całkiem fajnym „Panem Mercedesem”. King wielokrotnie deklarował iż chce wypróbować sił w nowym dla siebie gatunku. Te książki są więc teoretycznie kryminałami, w takim sensie iż jest morderca i detektyw. Niestety, zjawiska paranormalne występują w każdej, choć przynajmniej na początku King starał się trzymać realistycznej głównej fabuły.

Paranormalny kryminał nie ma sensu, bo istotą powieści sensacyjnej jest saspens. W klasycznym „whodunnicie” krąży wokół pytania „kto zabił?”, w nowoczesnych thrillerach raczej „czy złapią zbrodniarza zanim ten zrealizuje Superzbrodnię”.

Jakiś saspens musi być, tak jak w operze musi być aria. A więc musi być też detektyw o ograniczonych możliwościach („bo ci na górze nic nie rozumieją”, etc). Kiedy wprowadzamy zjawiska paranormalne, saspens się rozsypuje, no bo dowolna postać może nagle zacząć lewitować albo teletapetetować. To czemu zbrodniarza nie złapią przy pomocy wahadełka?

W „Nie wymiękaj” zbrodniarzy mamy zasadniczo dwóch, choć zależy jak liczyć, bo to tak straszliwi psychole, iż skromne rozdwojonko to i tak drobiażdżek na tle całej karty chorobowej. Za sprawą przekombinowanego zbiegu okoliczności, obaj w finale chcą zabić z grubsza te same ofiary.

To kolejny zabijacz suspensu. Detektyw na tropie mordercy – OK. Ale na tropie DWÓCH NA RAZ, bo psychopatyczni mordercy występują tak często, iż muszą pobrać numerek i ustawić się w kolejce? Jak mam się przejąć czymś tak idiotycznym?

Kiedyś w Kingu fajne były obyczajowe portrety prowincjonalnej Ameryki. Sam nie wiem na ile to ja się zmieniłem, a na ile Kingowi to coraz gorzej wychodzi. Tutaj te portrety wydają mi się toporne jak w propagandowym slopie MAGA.

Ach jak im wszystkim fajnie, gdy polewają hotdogi syropem klonowym, słuchając klasyki bluesa z lokalnej rozgłośni NFSW. Byłby to raj, gdyby nie to straszydło w kanalizacji.

W czasach Trumpa nie musimy udawać transatlantyckiej przyjaźni, więc powiedzmy szczerze – ich żarcie jest gówniane, sprowadzone do najprostszych smaków: słodkie / słone / tłuste. Gdyby mi ktoś zafundował wyprawę na steka moich marzeń, pojechałbym na Żurawią a nie do Teksasu.

Jeden z pobocznych ale ważnych wątków polega na tym, iż dawna mistrzyni r’n’b postanawia wznowić karierę koncertem w małym miasteczku (przypadkiem tym samym w którym grasują nasi psychole). Pewna postać drugoplanowa zostaje zaproszona na scenę i okazuje się tak utalentowana, iż po jednodniowym przeszkoleniu śpiewa i tańczy z zespołem.

HELOU! o ile wydarzają się takie cudowne zbiegi okoliczności, to jak mam się przejąć pościgiem za mordercami? Równie dobrze mogą ich zabić spadające z nieba odważniki z napisem „16 ton”.

Niedawno pisałem, iż każdy pisarz po odniesieniu Sukcesu zaczyna pisać książki o idyllicznym miasteczku (w którym zbudował willę swoich marzeń). Zmodyfikowałbym to teraz tak, iż każdy zaczyna prędzej czy później opisywać swoją terapię uzależnieniową. To jest KOLEJNA powieść Kinga, w której część fabuły dzieje się podczas zebrań AA, mamy obowiązkowe cytowanie Wielkiej Księgi i Modlitwy Anonimowych.

Co za sztampa! Znowu bohater jest „niećpającym alkoholikiem” albo „niepijącym narkomanem”? Ile można? Czemu nie choć raz dla odmiany niegamblujący hazardzista albo seksoholik na odwyku? Opowieści o uzależnieniach są podobne, znasz jedną, znasz wszystkie, zwłaszcza jak czytałeś non-fiction.

Jedyną zaletą jest „dobre bo słuszne”. Ach, ileż tu potępienia dla skrajnej prawicy! No ale to jak w tym starym dowcipie, „ty mnie Styka nie maluj woke, ty mnie maluj dobrze”. WOLAŁBYM intrygujące śledztwo, niebanalnych bohaterów, zaskakujące zwroty akcji oraz BRAK gadających lalek, zabójczych klaunów, telekinezy, telepatii i innych teledefekacji. jeżeli King się nie może od nich uwolnić, niech pisze horrory („mam na imię Stephen, udało mi się napisać sto stron bez elementów nadprzyrodzonych – „tak trzymaj, Stephen”).

Dobremu kryminałowi wybaczę odrobinkę niesłuszności ideowej. Dobremu horrorowi zresztą też, ale King wyprodukował chimerę, która ani nie straszy duchami, ani nie intryguje śledztwem. Posuwamy się od jednego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności do drugiego, aż do idiotycznej ostatniej strony, która sugeruje iż Mistrz planuje sequel pod roboczym tytułem „Zabójczy cieć”. To żaden spojler, trzeba dobrnąć do tej sceny żeby zrozumieć ten smutny dowcip. Ale nie polecam.

Idź do oryginalnego materiału