Zdarza się, iż filmy po nakręceniu trafiają na półkę, na której leżą później przez wiele lat, aż ktoś się na nie przez przypadek natknie. „Nowojorskiego ninję” też spotkał taki los, choć bynajmniej nie ociera się on o dobre kino, a dzieje tego tytułu są równie pasjonujące, co przedstawiona na ekranie, z braku lepszego określenia, fabuła. Trudno choćby jednoznacznie ocenić całość, chyba, iż jako czystą, absurdalną zabawę, bo nie ma tu nic, co dałoby się uznać za zaletę. Ewentualnie, gdyby urządzić zawody o pierwszeństwo w byciu najgorszym, „Nowojorski ninja” bez problemu wskoczyłby na podium… Ale po kolei.
Główny bohater tej historii (a zarazem odtwórca tytułowej roli), biegły w sztukach walki John Liu, rozpoczął swoją karierę na Taiwanie. Po podbiciu tamtejszego rynku produkcjami, o których nikt w zachodnim świecie nie słyszał, na początku lat osiemdziesiątych, przeniósł się do Europy, założył swoje studio i stworzył kilka filmów o cudownie b-klasowych tytułach w rodzaju „W szponach CIA”. niedługo jednak stwierdził, iż karierę można zrobić tylko w Hollywood. Wyemigrował więc za ocean, gdzie w 1984 roku, dysponując zawrotnym budżetem 100 (słownie: stu) dolarów nakręcił materiał do „Nowojorskiego ninjy”. W prasie pojawiły się huczne zapowiedzi nowego filmu, ale bankructwo firmy Liu spowodowało, iż rolki z niezmontowanym materiałem trafiły na półkę, a sam aktor zakończył karierę (przy czym zasadne jest pytanie, czy można zakończyć coś, co się adekwatnie nie zaczęło).
Na szczęście dla potomnych, pracownicy firmy Vinegar Syndrome, specjalizującej się w zachowywaniu filmów gatunkowych dla przyszłych pokoleń, odnaleźli zakurzone rolki z „Nowojorskim ninją”. Wprawdzie brakowało ścieżki dźwiękowej, nikt już nie potrafił odtworzyć scenariusza, a John Liu nie chciał wracać do chwalebnych (?) lat swojej młodości, ale nie zraziło to speców (czy też raczej desperatów lub biorąc pod uwagę jakość filmu, sadystów) z Vinegar Syndrome. Postanowili oni sklecić fabułę z tego, czym dysponowali i w 2021 roku pokazali niegotowemu na to światu efekt swych prac.
Słodki jeżu bez kolców… Nie potrafię opisać tego, co powstało. choćby wznosząc się na szczyty ironii i wyrzucając z siebie sarkazm, niczym nowojorski ninja shirukeny, nie oddam w pełni absurdu panującego na ekranie. Fabuła (i używam tego słowa baaaaardzo umownie) składa się z byle jak sklejonych klisz, standardowych dla typowego akcyjniaka z dolnych półek wypożyczalni kaset wideo (czyli odpowiednika dzisiejszych supermarketowych koszy z filmami za 2 zł). Na domiar złego (albo dobrego, zależy jak na to spojrzeć), nie znając treści prawdziwych dialogów, producenci nagrali nowe, zapraszając do udziału drugoligowych kultowców – Dona „The Dragon” Wilsona i Cynthię Rothrock. W efekcie mamy tu dwie historie: wizualną i dźwiękową, które niekoniecznie do siebie pasują.
Fabuła… W pierwszej scenie żona głównego bohatera oświadcza, iż jest w ciąży. Oczywiście chwilę później ginie, przebita gumowym nożem, a nasz heros, po błyskawicznym przeżyciu żałoby (sprowadzającej się do krzyków „Dlaczego?!” i chodzenia tam i z powrotem) rusza, by wymierzyć sprawiedliwość. A jest co robić – w Nowym Yorku szerzy się przestępczość, metro przypomina brudne, pomazane sprayem, zaśmiecone slumsy, a tajemniczy antagonista o aparycji Eltona Johna porywa kobiety, artykułując przy tym słowa jakby cierpiał na przewlekłe zatwardzenie. Nie sposób wymienić wszystkich „zalet”, takich jak: „widowiskowe” bijatyki (z nawiązaniem do „Pijanego mistrza”, Jackiego Chana!), brak ciągłości między ujęciami, najbardziej pechową reporterkę świata (w ciągu 90 minut czasu projekcji napadnięto lub porwano ją trzy razy!), scenę seksu, która dopiero w połowie okazuje się być sceną seksu, gumowe i drewniane noże oraz plastikowe pistolety, sekwencji z helikopterem i drugiej, w której ninja jest wleczony za samochodem jak Indy w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”… Słowem – kicz, tandeta i amatorszczyzna wylewająca się z każdego kadru. Piękno w stanie czystym.
Więcej nie napiszę, żeby nie pozbawiać nikogo przyjemności obcowania z tym dziełem. Nie muszę bowiem dodawać, iż „Nowojorski ninja” to lektura obowiązkowa i przeżycie niemalże mistyczne.