Anna Kochnowicz-Kann: Tak się złożyło, iż nie rozmawiałyśmy po premierze „Jednookiego króla” Marca Crehueta w Teatrze Nowym, mimo iż był to twój debiut reżyserski, teraz jednak los nam podsunął całkiem dobry pretekst, by to nadrobić, bo w maju spektakl został pokazany na 42. Festiwalu Teatralnym w Maladze (Festival de Teatro / Clásicos de Teatro) – mocno osadzonym w kulturze hiszpańskiej. Jak było?
Antonina Choroszy: Cudownie! Chociaż dla mnie dość męcząco, bo pierwszy raz pracowałam na festiwalu jako realizatorka. Do tej pory moje służbowe wyjazdy z teatrem koncentrowały się wyłącznie na zadaniach aktorskich, czyli najpierw trzeba było przejść przez próby w nowych warunkach, a potem zagrać spektakle, a tym razem musiałam wszystko ogarnąć i zbudować całą przestrzeń razem ze współpracownikami.
Ekipę jednak miałam tak wspaniałą, iż zmęczenie nie miało znaczenia; uśmiech u wszystkich był bezcenny. No i dobrze, iż kiedyś już byłam w Maladze – parę razy prywatnie i raz z teatrem, jeszcze z Januszem Wiśniewskim – mogłam więc spokojnie skupić się na pracy, bez żalu, iż nie mam za dużo czasu dla tego miasta.

fot. Grzegorz Dembiński / Wydawnictwo Miejskie Posnania
Bardzo lubię Hiszpanię, dobrze się tam czuję. Nie wiem, dlaczego. Na pewno nie chodzi tylko o urodę państw basenu Morza Śródziemnego, choć ona sprawia, iż chce się tam wracać, albo tam żyć. W Maladze pod każdym względem było dobrze.
AKK: Graliście po hiszpańsku?
ACH: Nie, nie zrobilibyśmy tego naszym aktorom, żeby kazać im uczyć się grać w tym języku! Mieliśmy napisy. Ale jeszcze w Poznaniu na kilku spektaklach gościliśmy widzów hiszpańskojęzycznych, by sprawdzić jakość tłumaczenia.
AKK: A jak w ogóle doszło do tego wyjazdu?
ACH: Dyrektor Kruszczyński za tym stoi – ja tylko usłyszałam, iż zostaliśmy zaproszeni. Wysłany był zapis spektaklu, więc pewnie na tej podstawie selekcjonerzy na nas się zdecydowali.
AKK: Adres był adekwatny – festiwal w Maladze skupia się na hiszpańskiej dramaturgii.
ACH: Dla mnie to jakaś magia! Nigdy w życiu nie przypuszczałam, iż robiąc ten spektakl tutaj, w Poznaniu, będę go pokazywała w kraju jego pochodzenia! Ale ma to też swoje racjonalne podłoże, bo przecież w Hiszpanii, także w okolicach Malagi, mieszka już sporo Polaków…
AKK: Byli na spektaklu?
ACH: Tak! Przypuszczam, iż przynajmniej połowę widowni zajęli! To było dodatkowo mobilizujące – napisy hiszpańskie nie zdejmowały z nas staranności artykulacyjnej, tak to określę… I tu przyznać się muszę do swojego prywatnego zaskoczenia: ostatnio byłam w tych stronach jakieś trzy lata temu i nie słyszałam na ulicach tak często języka polskiego jak teraz. Wydaje mi się, iż co piąta osoba mnie mijająca, mówiła po polsku… „Chodź, chodź, tu są fajne lody”… Szok! Tym większy, iż Polaków spotykałam też wśród obsługi w sklepach. Czuliśmy się więc jak u siebie, choć tak daleko od domu. Do tego piękna pogoda, słońce.
AKK: A temperatura na przedstawieniu?
ACH: Powiem ci tak: spełniło się moje marzenie, bo udało mi się zrealizować to, co zamierzałam i tak, jak zamierzałam, czyli uśmiech był tam, gdzie chciałam, by był, a zaduma, refleksja i cisza też tam, gdzie je zaplanowałam. To wspaniałe uczucie widzieć, jak to się dzieje na scenie i jak rezonuje na widowni. Dokładnie takie same reakcje, jak w Polsce.
AKK: Po spektaklu spotkaliście się z widzami?
ACH: Tak i to była dla mnie „wartość dodana” – prawdziwy bonus, tym większy, iż dołączył do nas autor sztuki, Marc Crehuet. Nie mógł przyjechać do Malagi, ale połączył się z nami online. Wiedzieliśmy, iż jest bardzo zajęty, pracuje w tej chwili nad nowym projektem dla HBO, jednak znalazł czas, by być na tym spotkaniu choćby w ten sposób i przez prawie godzinę dyskutować z nami o swojej sztuce. Rozmowę prowadziła Polka, Marysia Weres, pochodząca zresztą z Poznania, która od siedemnastu lat mieszka w Hiszpanii.

fot. A. Ilski
Czuliśmy się przez nią bardzo zaopiekowani… O samym spotkaniu jednak trudno mi mówić, bo w dużej mierze to nie były pytania, tylko podziękowania: gratulacje dla zespołu i dla mnie. Ludzie skupili się na tym, co zobaczyli, mówili o swoich odczuciach, emocjach.
Podkreślano wysoki poziom wykonawczy, realizacyjny… W pewnym momencie jednak zaczęliśmy rozmawiać o przemocy – wszechobecnej, pojawiającej się w różnych odsłonach – i pewien starszy pan, Hiszpan, zapytał Marca Crehueta o to, jak dzisiaj by opowiedział o tym i o hejcie w przestrzeni internetowej. Marc nie umiał do końca na to odpowiedzieć. Wtedy, kiedy pisał „Jednookiego króla”, przemoc była problemem fizycznym, wiązała się z bezpośrednią konfrontacją, a dziś zagarnia również inne przestrzenie… Marc przyznał, iż nie wie, jak by do tego podszedł. Ja też zostałam o to zapytana. Zaskakujące i mądre pytanie, uruchamiające…
AKK: Mam wrażenie, iż ten temat poruszyłaś w swojej realizacji. Dla mnie introdukcja była właśnie o tym: iż te wielorakie typy przemocy różni tylko miejsce ich dokonywania, bo skutki są podobne – taneczny trans, przestrzeń, w jakiej intro się odbywa, staje się sygnałem, iż nie ma większego znaczenia czy coś dzieje się w świecie wirtualnym, czy w konfrontacji, do jakiej może dojść na realnych ulicach…
ACH: Popatrz, jak to wszystko ewoluuje w zależności od tego, co na bieżąco się wydarza w naszym życiu! Twoje odczytanie jest dla mnie bardzo ciekawe, choć inne od mojego założenia. Ale – tak! – może być takie, jak mówisz.

fot. A. Ilski
Chciałabym jeszcze powrócić do tego pytania z sali, jeżeli pozwolisz… Ja temu panu powiedziałam, iż nie znajduję narzędzi, by opowiedzieć taką historię, ponieważ sama, prywatnie, czuję się bardzo bezradna – nie ogarniam zła, które możemy wyczytać w obrazach czy słowach wysyłanych przez osoby anonimowe na portalach społecznościowych; kiedy znam tę drugą osobę, mogę ewentualnie wejść z nią w jakiś dyskurs…
Teraz to idzie jeszcze dalej, bo wkracza sztuczna inteligencja – prawdopodobnie jest niezwykłym odkryciem i wspaniałym narzędziem, ale można jej też użyć przeciwko ludziom. Marc tylko przysłuchiwał się tej naszej rozmowie, po jego reakcjach jednak wiedziałam, iż zgadza się ze mną. Wielu z nas jest bezradnych wobec zła w sieci… Natomiast sztuka Marca była dla mnie szalenie inspirująca. Prolog, o którym wspomniałaś, to ja wymyśliłam – w jego sztuce go nie ma.
AKK: Dobrze, iż tak się stało, bo dzięki niemu kontekst się poszerzył.
ACH: Ale wiesz, ja jestem zdania, iż o ile bierzemy jakąś sztukę na warsztat, to nie po to, żeby się z nią boksować i zniekształcać, tylko by wyrażać jej przekaz. Oczywiście, poprzez swoją artykulację artystyczną, dobierając środki wyrazu artystycznego, jakie uznamy za najlepsze, najbardziej adekwatne. W „Jednookim królu” oryginalne dialogi zostawiłam w dziewięćdziesięciu sześciu procentach – okroiłam jedynie Polityka, bo musiałabym aktualizować jego wypowiedzi; u Crehueta miał bardzo konkretne odniesienie do ówczesnych warunków polityczno-społecznych w Hiszpanii. Zrezygnowałam też z didaskaliów zapisanych w tekście. W związku z tym inaczej opowiadam tę historię. Ale przez cały czas to jest jednak opowieść Marca.
AKK: Długo pracowałaś z tym tekstem?
ACH: Kilka miesięcy nim zaczęłam próby… Poruszyła mnie w nim taka czysta – wręcz dziecięca – piękna myśl, iż wszystko i wszyscy jesteśmy połączeni. Wydawało by się, iż to jest truizm, ale o tym mówią też wielcy filozofowie – taka jest prawda po prostu, choćby jeżeli na co dzień o tym nie myślimy. Kiedy zastanawiałam się nad tym tekstem, co chwila powracało przeczucie, iż to już jakoś skądś znam, iż coś mi on przypomina. I pewnego dnia, w końcu, doznałam olśnienia: jaskinia Platona! jeżeli jedno z nas wyrwie się ze świata cieni, odkryje, iż to nie jest on jedyny, i to jest oczywiste. Natomiast u Platona piękne jest to, iż kiedy on powraca i mówi „słuchajcie, jest też inna możliwość i inny też świat, i my tam też jesteśmy inni”, to biorą go za szaleńca i mu nie wierzą. Ta jego idea nałożyła mi się na Davida. David to ,według mnie, współczesny bohater romantyczny. Przechodzi całą swoją drogę po to, żeby odkryć, iż nie tylko nikt mu nie powiedział, iż to, co robi, jest złe, ale i stracić wszystko. I przyjmuje to. Mówi do Lidii: „Lidia, odejdź” – mimo, iż robił przecież wszystko, by została, ale na końcu już wie, iż ona tego potrzebuje, iż nie ma innego wyjścia jak się rozstać…Ta jego przemiana jest wręcz antyczna. Intro było dla mnie takim połączeniem drogi Marca z Platonem: przy założeniu, iż nie bierzemy pod uwagę jednostek chorobowych, rodzimy się czyści, piękni i doskonali, w pięknej harmonii wszechświata, kosmosu, natury i egzystujemy – mimo osobności naszych bytów – w połączeniu energii współistnienia, a potem… Co się z nami dzieje? Jedni mówią, iż to wina rodziny, inni – iż edukacji. Nie wiem. Myślę, iż w każdym wypadku to zupełnie inna historia, bo choćby nadmiar miłości potrafi przecież skrzywdzić… Balans, równowaga to jest najtrudniejsze. Światło jednak nie byłoby tym, czym jest, gdyby nie odrobina cienia i nocy. Ja tego potrzebuję: balansu. Zewnętrznego i wewnętrznego. Nie przypuszczałam, iż tekst Marca będzie tak aktualny. Mimo upływu czasu. A choćby coraz bardziej aktualny.
AKK: I niczego w tym przekazie nie łagodzi gatunek tej sztuki.
ACH: To tragikomedia. A ja włączyłam w nią jeszcze, w przedostatniej scenie, elementy groteskowe. Bo groteska to taki głos niemocy, kiedy adekwatnie już wszystko jest dopuszczalne i nic nie jest dopuszczalne – każde szaleństwo staje się normą, a norma nie istnieje. To jest tak, jak byśmy byli zanurzeni w smolistej cieczy, z której nie potrafimy się wydobyć, ale zarazem lubimy w niej być. Zależało mi na tym kontrapunkcie, na tym intro, i zresztą taka jest też klamra. Potrzebowałam czegoś budującego w tym świecie… Niektórzy z nas potrafią w nim odnaleźć piękno – medytują, tworzą muzykę, uciekają w świat sztuki, jeszcze inni w kulty, obrzędy religijne, a ja sięgnęłam do mantry.

fot. A. Ilski
Choć sama nie praktykuję jogi, znam bardzo wiele osób, które to robią, uprawiają jogę kundalini. Poczytałam o niej, a tak się złożyło, iż mój partner, Paweł, stworzył razem z naszą przyjaciółką, która prowadzi warsztaty medytacji relaksacyjnej jogi kundalini, przepiękne mantry muzyczne.
Słuchałam ich wszystkich, jedna stała się szczególnie mi bliska. Nie wiedziałam, dlaczego. Zadzwoniłam do tej naszej przyjaciółki, by mi to wyjaśniła, bo ja wiedziałam tylko, iż bardzo dobrze się czuję słuchając tej muzyki i iż chcę ją wykorzystać w spektaklu. A ona mi mówi, iż ta mantra, z tekstem zapisanym w sanskrycie, jest uznawana w jodze kundalini za najsilniejszą ze wszystkich; jej intencją jest przekazywanie światu energii dobra… Intuicyjnie wybrałam! A może dałam się jej wybrać, nie wiem. W każdym razie to był absolutny przypadek, ale połączył mnie z tym, o co mi chodziło, kiedy zabrałam się za pracę nad tą sztuką: przemiany mroku w światło. Wszystko nagle się zgodziło – i Platon, i ta mantra. Właśnie dlatego chciałam zrobić ten spektakl… Kiedy Piotr Kruszczyński mi zaproponował reżyserię, zadał pytanie, czy jest jakiś tekst, który bym chciała pokazać na scenie. Zaskoczył mnie, więc pierwsza odpowiedź była „nie”, bo ja w ogóle o reżyserii nie myślałam i niczego nie czytałam pod takim kątem, niczego nie odkładałam do szuflady. A potem nagle mnie oświeciło, iż mam taką sztukę…
AKK: Naprawdę to nie ty chciałaś wykonać ten krok? Skąd w ogóle ten pomysł się pojawił?
ACH: Nie wiem. Ja tylko od dyrektora usłyszałam: „już czas!”
AKK: Kiedyś powiedziałaś mi, iż pracując nad spektaklem, widzisz nie tylko wycinek, swoją rolę, ale przyglądasz się całości, nie pomijając choćby najdrobniejszego pyłku na scenie, bo może on się okazać istotny dla zbudowania określonych napięć… Twój debiut jest więc chyba prostą konsekwencją takiego właśnie „bycia w teatrze” – kompletnego. Podejrzewam też, iż ten sposób uważności i myślenia musiał dawać znać o sobie na próbach, a przecież grałaś również w tym, co reżyserował dyrektor Kruszczyński…
ACH: Chyba tak… Nie chcę mówić za dyrektora, ale wiem na pewno, iż gdybym nie czuła, iż mogę się podjąć tego zadania, to bym się go nie podjęła. Nie było we mnie lęku – było tylko zaskoczenie. Podczas tych ponad trzydziestu lat na scenie, spotykałam różnych twórców – jedni dopuszczali aktorów do dyskusji, inni nie. Jedni aktorzy dopytywali, inni ingerowali w kwestie reżyserskie… Ale umówmy się: reżyseria to jest jedna rzecz – poprowadzenie postaci, zbudowanie relacji między nimi, opowiedzenie historii, a inscenizacja to sprawa całkiem inna. Ja – tak, jak ci kiedyś mówiłam – może z powodu dysleksji, świat zawsze odczytywałam bardziej przez obraz niż słowo, a inscenizacja to nic innego jak rysunek, widzenie obrazem. W każdym razie, odważyłam się przyjąć propozycję dyrektora, chociaż postawiłam jeden warunek: iż na tę moją reżyserię zgodzą się aktorzy, których wybierzemy do obsady.
AKK: Obawiałaś się?
ACH: Nie o to chodzi. To są moi koledzy, a ja nie mam papierów reżyserskich – bez zaufania z ich strony, bez zgody, by pójść za moją myślą i wejść w konwencję, którą proponuję, nie moglibyśmy po prostu pracować. Dyrektor zadał im to pytanie i przystąpiliśmy do prób.
AKK: A jak trafiłaś na „Jednookiego króla”? To świetny tekst, dający się łatwo uaktualniać na wszystkich poziomach. Polskie tłumaczenie ukazało się w 2016 roku, ale nikt nie zrealizował go na scenie. Może dlatego, iż w 2016 roku powstał też film?
ACH: Nie pamiętam, czy to było siedem, czy osiem lat temu, choć na pewno przed pandemią, siedziałam latem w kuchni, miałam przerwę wakacyjną i oglądałam wszystkie możliwe seriale dostępne w internecie. A iż lubię sama odkrywać nowe filmy, nie pytałam nikogo o rekomendacje, tylko przeszukiwałam sieć i nagle natrafiłam na dziwny tytuł: „Jednooki król” – intrygujący. Produkcja hiszpańska. Włączyłam. Nie mogłam się od niego oderwać! Śmiałam się, wzruszałam. Ten film został ze mną na kilka dni.
AKK: To już dobrze o nim świadczyło. Większość filmów przez nas po prostu „przelatuje”…
ACH: Właśnie! A ten ciągle do mnie wracał, nie dawał spokoju. Zaczęłam szukać informacji.

fot. A. Ilski
O autorze, aktorach, którzy wspaniale grali, ale podstawowa myśl, która mnie skłoniła do tego była taka, iż to jest… idealne na scenę. No i okazało się, iż moja intuicja mnie nie zawiodła: to pierwotnie była sztuka, a Marc Crehuet, który ją napisał i wystawił w Hiszpanii, odniósł sukces, potem wyreżyserował film, który obejrzałam.
Najpierw było więc… słowo!
AKK: A potem stało się „ciałem”…
ACH: …a moja próżność została połechtana: ja, człowiek teatru, wyczułam i odszukałam tekst, sprawdziłam, iż się nie pomyliłam. Oczywiście, szukałam dalej i odkryłam, iż jest też polskie tłumaczenie, o którym wspomniałaś, iż w TR Warszawa odbyło się czytanie performatywne przygotowane przez Beniamina Bukowskiego. Znaliśmy się. A ja byłam bardzo ciekawa, na ile scenariusz teatralny różni się od tego, co widziałam w filmie, więc zadzwoniłam do niego z pytaniem, czy ma jeszcze ten tekst. Miał, przesłał mi. Fantastycznie się to czytało. Rzecz jasna narzędzia teatralne i filmowe są inne, ale fundament, podstawowa konstrukcja myślowa, pozostała niezmienna. Dialogi w większości też.
AKK: Przeczytałaś i odłożyłaś. Usatysfakcjonowana, iż własna intuicja cię nie zawiodła.
ACH: Tak! To mi wystarczyło. Wiesz, w Polsce to był czas różnych demonstracji – co chwila odbywały się a to protesty kobiet, a to w obronie sądów i praworządności. I to wszystko się jakoś nałożyło na siebie. Najbardziej jednak urzekło mnie u Crehueta to, iż się pochylił nad tym, którego nie znamy: nie byłam po stronie sił prewencyjnych – jeżeli brałam udział w życiu publicznym, to po stronie drugiej, tych demonstrujących, a Marc w prosty sposób przedstawia w „Jednookim królu” dwie strony „tego medalu”. To mnie najbardziej u niego wzruszyło, poruszyło i dało do myślenia: żebym spotykając policjanta, który mnie zatrzymuje, nie jeżyła się od razu, bo widzę mundur, tylko włączyła to małe światełko, które sygnalizuje „uważaj, to też jest człowiek”.
AKK: Taka jest między innymi rola teatru: żeby pokazywać sytuacje, w których może się nie znajdziemy, ale jeżeli się zdarzą, byśmy wiedzieli, jak się zachować. Uwrażliwienie na drugiego człowieka, prawda?
ACH: Mam nadzieję, iż tak to też działa…
AKK: Dwa i pół roku minęło od twojej premiery, sztuka żyje swoim życiem. A co dalej z tobą? Jak się wraca po takim doświadczeniu do poprzedniej roli – łatwiej czy trudniej?
ACH: Nie zastanawiałam się nad tym, ale teraz sobie pomyślałam, iż to dobrze, iż dopiero teraz zdarzyło mi się to, co się zdarzyło, czyli ta okazja zmierzenia się z dramatem inaczej niż dotąd. Bo gdybym doświadczyła tego dużo wcześniej, to dziś byłabym raczej reżyserką niż aktorką.

fot. A. Ilski
Mimo ogromnego zmęczenia i wyczerpania, jakie towarzyszy tej pracy. Kiedy pracowałam nad „Lotem nad kukułczym gniazdem”, zapytałam Maję Kleczewską, jak to możliwe, by robić jeden spektakl za drugim, a czasem kilka rzeczy równolegle i usłyszałam, iż moje wyczerpanie to „błąd nowicjusza”, iż to normalne, iż z czasem człowiek się uczy, jak w pracy chronić siebie.
AKK: Podobnie jest z aktorstwem – zwłaszcza, gdy grasz dużo i codziennie w innej sztuce: za każdym razem odnajdujesz w sobie przecież prawdę postaci, w którą się wcielasz, ale nie prowadzi to do rozszczepieniem jaźni.
ACH: No, tak – tego się uczymy. Wytwarzamy w sobie mechanizmy, ale i mamy do dyspozycji określone środki wyrazu, po które umiemy sięgać. Świadomie. Eugeniusz Korin powiedział kiedyś, iż tak naprawdę o tym, czy ma się predyspozycje do uprawiania zawodu aktora, można powiedzieć dopiero po dziesięciu latach pracy na scenie.
AKK: Wtedy widać, czy umiesz się bronić, jaki jest rodzaj twojej emocjonalności?
ACH: Tak, tak właśnie. Po szkole my się ciągle uczymy. Ona jest bardzo ważna, ale nie daje nam gwarancji iż odniesiemy sukces, iż potrafimy sobie poradzić ze sceną. Potrzebne są spotkania z bardzo dobrymi, rzetelnymi reżyserami czy reżyserkami, rzemieślnikami, którzy… poprowadzą nas dalej.
AKK: Upraszczając… nieprofesjonalista będzie płakał prawdziwymi łzami, a profesjonalista sprawi, iż to widownia zapłacze.
ACH: Z moich obserwacji wynika, iż nieprofesjonalista wiecznie gra siebie lub jedną postać, profesjonalista potrafi wejść w światy różnych ludzi, zmieniając środki wyrazu i mając nad tym kontrolę. Ale wracając do twojego poprzedniego pytania…Gdyby historia z „Jednookim królem”, czy w ogóle z reżyserowaniem, przydarzyła mi się wcześniej, byłoby mi trudniej wrócić do codziennych zadań aktorskich, a teraz jest… łatwiej. Bo mam pełną świadomość, jak istotną funkcję pełnię jako aktorka współtworząc spektakle z innymi i jak ważni są ci, których my, aktorzy, reprezentujemy na scenie. I wiesz, w jakimś sensie z ulgą wróciłam do swojego aktorstwa: teraz znowu biorę odpowiedzialność wyłącznie za mój wycinek w zadaniu, jakim jest spektakl, a nie za całość. To jest cudowne. Mimo, iż miałam naprawdę wspaniałą ekipę! Przekonałam się też, jak bardzo wszyscy jesteśmy połączeni… Prosty przykład: zacina się maszyna i nie ma wizualizacji, sypie się scena.
AKK: I naprawdę nie korci cię, by przez cały czas stwarzać światy sceniczne zgodnie z twoim własnym wyobrażeniem? Czyli jednak odpowiadać za wszystkich i wszystko? „Jednooki król” jest ciągle grany, ma świetne recenzje, jeździ na festiwale… Ciężka praca się opłaciła, miała sens.
ACH: Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Na pewno to jest fascynujące – to układanie wszystkich klocków, dopowiadanie sensów, które są w tekście tylko zasugerowane, świadomość, iż od tego „dopowiedzenia” zależy cała reszta historii, bo budują się takie a nie inne relacje między postaciami i tak dalej, ale… nie wiem. Musi się przeciąć ileś linii, by to było możliwe…

fot. A. Ilski
Muszę ci coś opowiedzieć: wyobraź sobie, iż po pierwszej próbie, na której powiedziałam, iż Polityk będzie uprowadzony w wózku z supermarketu, pod oknem swojego domu znalazłam właśnie taki porzucony wózek! Noc, dochodziła 23:00, nikogo na ulicy i tylko ten wózek. Dla mnie to był znak, iż tak właśnie mam tę scenę rozegrać…
A mówiąc serio, nie jestem z tych, którzy idą do dyrektora i mówią, iż chcieliby coś wyreżyserować. Gdyby miało jednak coś takiego się przydarzyć, to znowu by to musiała być rzecz, którą bardzo chciałabym się podzielić z innymi, a w tej chwili wydaje mi się, że… czy będę krzyczeć, czy będę milczeć, adekwatnie na to samo wychodzi. Świat mnie przytłacza. To, co się dzieje… Otwieram internetowe portale, a tam protesty, wojny, okrucieństwo – od lat nic się nie zmienia… Chyba jestem dziś na etapie bardziej słuchania niż mówienia. Brakuje mi Pawła Smoleńskiego, chciałabym przeczytać, jak on diagnozuje naszą rzeczywistość, no ale jego już nie ma… Potrzebuję głosu niezaprzeczalnie mądrych humanistów, bo jest mi źle. Chciałabym to wszystko zrozumieć, chociaż tyle. Żeby móc tworzyć, muszę mieć w sobie spokój, poczucie bezpieczeństwa, jakiegoś rodzaju szczęście w sobie. Inaczej nie potrafię mówić o trudnych rzeczach. Milknę.
AKK: Coraz więcej ludzi milknie…Teatr jest od zadawania pytań. Ale też trzeba umieć je postawić. One wynikają z jakiejś diagnozy, a o nią coraz trudniej.
ACH: My się nie uczymy… Mój David chociaż próbował się zmienić. Marc Crehuet bardzo pięknie opowiedział o ambiwalencji, jaka jest w ludziach, ale i z jakąś taką nadzieją, bo każdy z jego bohaterów, przechodząc swoją drogę, zaczyna rozumieć, iż ma szansę na rozwój. I na odkrycie, iż „moja prawda” – a tych prawd są teraz miliardy – nie jest jedyną, tyle iż dopóki ona nie niszczy drugiego człowieka, nie rani, nie zabija, nie kaleczy, niech sobie żyje obok tych moich. Ale – i to jest warunek konieczny! – wektory przyzwolenia muszą iść w obie strony… Tak, demokracja nie jest idealnym systemem, nic lepszego jednak nikt nie wymyślił.
AKK: Mam nadzieję, iż niedługo znajdziesz w sobie motywację i powód, by mówić. Aktorstwo – jestem o tym przekonana – to już za mało dla ciebie. Czekam spokojnie na ciąg dalszy…
ACH: Muszę sobie wszystko spokojnie poukładać, z dystansu popatrzeć na to, co mnie otacza. Może wtedy. Zobaczymy. Na razie potrzebuję w sobie ciszy. I jej szukam.