Nowe w Nowym: Opowieść o zwyczajnym życiu…

kulturaupodstaw.pl 2 dni temu
Zdjęcie: fot. D. Stube


Być może odbyło się to tak:

– W takim razie może wpadniesz do mnie? – zaproponowała nauczycielka.

– Mógłbym? – dyrektor nieco się zdziwił.

– Jasne! Zapraszam – potwierdziła.

– To może wieczorem? – zapytał.

– Będę czekać…

No i przyszedł. Na wszystkich nieszczęście. I zaczęło się widowisko, jakiego nikt sobie choćby nie wyobrażał. Wszystko poszło nie tak. Dosłownie wszystko!

A to, co się zdarzyło, zobaczyliśmy na Trzeciej Scenie Teatru Nowego w Poznaniu: „zwyczajni ludzie” rzeczywiście się spotykali, by porozmawiać o pracy i wydawało się, iż będzie to przyjacielska pogawędka przy winie. Taki – pewnie weekendowy – wieczór i może przy okazji coś do załatwienia. Nim jednak gość stanął na progu, pojawił się pewien problem, z którego potencjalności zapraszająca kobieta nie zdawała sobie sprawy: jeszcze całkiem niedawno jej życiowa partnerka była uczennicą tej samej szkoły i miała do czynienia z tym samym dyrektorem – niestety nie pozostawił po sobie dobrych wspomnień (nazywając rzecz oględnie), nie przyjęła więc ani radośnie, ani spokojnie informacji o mającej niedługo nastąpić wizycie i choć obiecywała zachowywać się grzecznie, być uprzejmą, to jednak kłopotów należało się spodziewać, bo dziewczyna obdarzona została nieco zadziornym usposobieniem.

fot. D. Stube

Na dworze pada, mężczyzna wchodzi przemoczony. Zdejmuje płaszcz i buty, prosi o ręcznik, by wytrzeć włosy. Robi się trochę śmiesznie, trochę swojsko: dyrektor w skarpetkach i coś opowiada o swoim pocie – iż niby się nie poci, „jestem jak ze szkła” mówi… Jakby w tym deszczu rozpłynęła się granica między tym, co zawodowe i tym, co prywatne, jakby rozmyły się służbowe zależności: podwładny przestał być podwładnym, a przełożony przełożonym.

Do tego leje się wino. I to dosłownie, przelewa się jak gorycz w czarze. W teatrze wszystko jest znakiem. Przestrzeń i rekwizyty. Wszystko zyskuje znaczenie „ponad” – codzienność nagle ma wymiar uniwersalny, realizm znika. Mieszkanie bardziej przypomina labirynt niż zaciszny kącik rodzinny, a rozmowa z niewinnej paplaniny o bezzapachowym pocie, nauce gry na pianinie oraz warsztatach stolarskich przeradza się w przesłuchanie, oskarżenie, szantaż, propozycję „nie do odrzucenia” i w końcu nie wiadomo, co jest w niej kłamstwem, a co prawdą, co przekroczeniem, a co pomówieniem, próbą zastraszenia, złamania czy poniżenia, bo staje się wszystkim naraz, choć nie jednocześnie. Nieustanny przepływ emocji i wiedzy. Faktów i konfabulacji. Nic nie jest tym, czym się wydaje, a może wszystko wydaje się nie tym, czym było. Jedno jest pewne: to totalna destrukcja, jakby ktoś granat wrzucił do pokoju. Wszyscy są pokaleczeni i nikogo nie obchodzi, czy na te rany zasłużyli. Pytania – jednak – przyniosły odpowiedzi, choć pewnie nie takie, jakich oczekiwano. Jedno wielkie bum, plusk, trach. A było tak pięknie… Czerwone wino rozlane, czerwone plamy na podłodze i ciele. Czy wino jest przez cały czas winem? I trudno powiedzieć, jaki koniec ma ta historia, jaką cenę (i za co) ostatecznie zapłacili bohaterowie tej dramy.

No, właśnie: to bardziej drama niż spektakl. Forma lubiana przez Mariusa von Mayenburga, znana chociażby z jego wcześniejszych „Pasożytów”.

„Ellen Babić” napisał w 2022 roku. Nie ma tu didaskaliów, jest tylko czysty dialog. Precyzyjnie budujący niejednoznaczność zdarzeń i opowieści. Ogromnej jak worek bez dna, gromadzący niemal wszystkie bolączki współczesności. Pozornie niewinne spotkanie zamienia w wiwisekcję szczęśliwego (jak się wydawało) związku Astrid i Klary, ale z drugiej strony mamy pokaz tego, do czego mogą prowadzić relacje służbowe, jak łatwo tu o przekroczenie granic, złamanie kręgosłupa moralnego, wykorzystanie podrzędności i nadrzędności. Ruch MeToo miałby co robić. Nie, nie ma wskazówek, jak zapobiegać czemukolwiek, jak postawić tamę rzece, gdy ta wzbiera. Są opisy sytuacji. Różnych. Zapędzanie się w „kozie rogi”, gdzie jedyną formą obrony staje się atak jeszcze mocniejszy. Wszystko dozwolone. Albo raczej: unieważnione. Unieważniony cały zestaw powszechnie uznawanych wartości. Manipulacja w pełnej krasie, zniuansowana, do pewnego momentu niewidoczna. Jak z poradnika.

fot. D. Stube

Więc po co to wszystko? Czy dla wyostrzenia zmysłów? A czy z podejrzliwością, jaka naturalnie przychodzi, da się funkcjonować zawodowo, społecznie, prywatnie? Nie jestem pewna. Chciałoby się jakiegoś tu dopowiedzenia: czy życie w dotychczasowym formacie jest potem możliwe? Ale dopowiedzenia nie ma. Pozostajemy oniemiali z bezmiaru okrucieństwa, które wymierzyło swe ciosy i zostawiło otwarte rany. Nie ma chirurga, który by je pozszywał. Nie w tej sztuce. A w życiu? jeżeli coś podobnego się zdarzy?

Brutaliści mówili – a Mayenburg do tego nurtu należał – iż pokazują pewne zdarzenia między innymi po to, by przygotować nas na podobne historie w realu, podpowiadają nam tym samym, jak reagować, jeżeli przydarzy się coś takiego. Nie czuję się jednak „uzbrojona” skutecznie. Raczej obarczona strachem, może ponad miarę.

Kilka miesięcy temu Piotr Biedroń przedstawił ten tekst w Gdańsku, w ramach performatywnego czytania. Troje aktorów, trzy kanapy i nic więcej. Potem dyskusja. Mocna, wielobarwna, dowodząca, iż sytuacja opisana przez dramaturga nie jest tylko fantazją, iż takie zdarzenia mają miejsce w naszej rzeczywistości, iż różnego typu przekroczenia to niemal nasz „chleb powszedni”.

Z tego czytania zrodził się pomysł, by sztukę wystawić, by Piotr Biedroń wyreżyserował ją w teatrze… Kłopot polega na tym, by nie ulec temu, co w tekście, bo to jednak tak zwany „samograj”. Można siedzieć i mówić. I temat się obroni. I wstrząśnie. Zresztą on jest najważniejszy. Inscenizacja nie może go przykryć. Mogło by być realistycznie: pokój, stolik, kieliszki, butelka wina… Ale to by naznaczyło sytuację czasowo, a ma być uniwersalna, bo przecież to, co widzimy, zdarza się zawsze i wszędzie. No i historia meandruje, wije się, rozjaśnia i zaciemnia. Zamiast mebli, krzeseł i kanap, niebieskie siedziska–wąż w nieskazitelnie białej przestrzeni. I stolik z pleksi, jeden kieliszek, butelka wina.

fot. D. Stube

Wino jest dolewane. Wypełnia kieliszek, wylewa się z niego. Za każdym razem coś znaczy. Zmianę tematu, niezręczną ciszę, kolejne przekroczenie. I my jako obserwatorzy. Patrzymy na to niczym na eksperyment naukowy. Kontekst chwili podpowiadają wizualizacje–rysowanki, nieporadne i piękne, jak to zwykle u dzieci, które kolorem, zaburzeniem proporcji pokazują własne emocje – żebyśmy nie zapomnieli, co jest głównym tematem, praprzyczyną tego, co się tu rozgrywa: uczennica. Podobno wykorzystana seksualnie.

Podobno, bo jednak nie ona o tym mówi. Podobno, bo nie wiemy nic na pewno – choćby tego, czy rzekoma skarga rodzica nie jest elementem gry dyrektora, który ma określone zamiary wobec nauczycielki, do której mieszkania przyszedł.

Biedroń mówił, iż ten tekst go zainteresował między innymi z powodu możliwości kreacyjnych, jakie stwarza aktorom i iż chce im zawierzyć budując rzeczywistość sceniczną. Zawierzył, to widać. Momentami za bardzo. Bo może można było te role bardziej zniuansować, więcej prawdy włożyć w reakcje, zwłaszcza w przypadku Astrid (Marta Herman), a pewnie i Wolframa (Sebastian Grek) poprowadzić inaczej – thriller powinien wszak rozgrywać się na wszystkich poziomach, nie tylko w dialogu i w następstwie zdarzeń, może trochę za dużo tego wina się leje, ale… Ale – tak, jak napisałam wcześniej – temat jest na tyle mocny, pytania, które stawia, na tyle istotne, iż rozważania o grze można potraktować jako „szukanie dziury w całym”. Na ten spektakl warto się wybrać. Mogłoby się nic nie dziać teatralnie, a i tak byłby ważny.

Marius von Mayenburg „Ellen Babić”

Przekład: Karolina Bikont

Reżyseria: Piotr Biedroń

Premiera 26.09.2025 Trzecia Scena, Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Idź do oryginalnego materiału