


Anna Kochnowicz-Kann: Po technikum ekonomicznym, a takie pan skończył, chyba „umie się w liczby”, prawda?
Piotr Biedroń: Umie. A ja bardzo lubiłem matematykę i rachunkowość.
AKK: Tadeusz Łomnicki mówił, iż aktorstwo to matematyka.
PB: Zgadzam się z tym.
AKK: Wylicza i rozlicza pan wszystko?
PB: Aktorstwo polega na budowaniu postaci, a to przypomina wykres uwzględniający różne elementy składowe, na które z kolei mają wpływ inne czynniki. Wszystko trzeba „matematycznie” ułożyć w głowie i potem trzymać się stworzonego schematu, bo to on pozwala przejść przez proces pracy, a potem grać spektakl.
AKK: Ale chyba nie tylko schemat jest matematyką – także rytm…
PB: …i dobór odpowiedniej ilości energii we właściwym momencie, emocji, jaką się przekazuje ze sceny…
AKK: …bo granie nie polega na tym, żeby za każdym razem się spalać.
PB: Nie bez powodu próby do spektakli realizowane są po kilka tygodni czy choćby miesięcy. Chodzi między innymi o to, abyśmy mogli – właśnie wręcz matematycznie! – nauczyć się coś powtarzać. Profesor Jacek Popiel, rektor szkoły teatralnej w Krakowie, powtarzał, iż aktor to taki ktoś, kto każdego wieczoru zagra tak samo.
AKK: Starsi aktorzy mówią, iż to najgorsze, co może się zdarzyć – bo to gra „na stempel”…
PB: Nie, nie – to nigdy nie jest powtórka jeden do jednego. Tu chodzi o pewne ramy i normy, które zostały wypracowane i których powinniśmy się trzymać. Dla mnie to ta matematyka właśnie.
AKK: Czy jest tu miejsce na improwizację?
PB: To zależy od systemu pracy, jaki wybiera reżyser. Pracowałem przy spektaklach, które były w całości improwizowane i później „zszywane”, i przy takich, które to wykluczały – opierały się na psychologicznym, lub formalnym, układaniu scen. Nie ma lepszych czy gorszych metod, każda jest dobra, tak mi się wydaje, o ile prowadzi do pokazania człowieka.
AKK: Opiekunem pana roku na studiach był Jan Peszek – wspaniały aktor, niezwykły człowiek, ale jednocześnie osobowość tak silna, iż chyba trudno było potem, po szkole, wyzwolić się spod jego wpływu, znaleźć siebie na scenie. Ile pan przejął od niego, ile odrzucił? Co dało panu spotkanie z nim?
PB: Tak, Jan Peszek jest bardzo silną osobowością, także teatralną, ze specyficznym, niepowtarzalnym sposobem istnienia na scenie.

fot. A. Powałowska
Kiedyś powiedział nam, chyba na trzecim roku: „wy jeszcze tego nie wiecie, ale za parę lat zrozumiecie, co ja wam dałem”. I tak było. Uważam, iż wyposażył mnie w ogrom środków, którymi posługuję się dziś na scenie, ale to odkryłem rzeczywiście dopiero po jakimś czasie. Bo świadomość na scenie, jak mi się wydaje, aktor zyskuje po – mniej więcej – pięciu latach pracy.
Ja w teatrze jestem już czternaście lat i ciągle na nowo odkrywam coś z tego „dziedzictwa” po Janie Peszku. Nie wiem, czy nie zabrzmi to jakoś źle, ale Jan Peszek jest aktorem próbującym przez ciało…
AKK: …a pan o sobie mówi, iż jest „aktorem fizycznym”.
PB: Właśnie! I moim studentom też powtarzam, iż wbrew temu, co słyszą od innych, w pracy nad rolą ważne jest nie tylko „co”, ale i „jak”. Nad tym również muszę się zastanawiać: JAK zagrać owo COŚ.
AKK: „Co” jest jednak chyba na początku?
PB: Tak, ale ono jest oczywiste. A w szkole nas często się pozbawia tego właśnie „jak”. Sam nieraz słyszałem: „wejdź na scenę i zastanów się, CO chcesz pokazać”. Dobrze, ale… każda postać jest inna! To jest właśnie aktorstwo – każda kolejna postać ma się różnić od poprzedniej, choćby jeżeli „co” jest takie samo.
AKK: Logiczne.
PB: Więc i logiczne jest, iż muszę myśleć o „jak”. „Co” to intelekt, więc wiem, o co chodzi – ja czasami nie mogłem „dokopać się” do jakiejś postaci, bo nie wiedziałem właśnie „jak”… Aktor z założenia powinien być na tyle inteligentny, by wiedzieć, jakie są tematy do zagrania, ale jak to zrobić, jak pokazać – no, nad tym trzeba pomyśleć, popracować. Ja tego uczyłem się dopiero w teatrze. I długo nie wiedziałem, iż to pochodzi od Jana Peszka, iż to od niego dostałem.
AKK: A co dostał pan od Adama Orzechowskiego – pierwszy pana reżysera na scenie zawodowej (debiut zawodowy: „Willkommen w Zoppotach” Adolfa Nowaczyńskiego, reż. Adam Orzechowski, premiera 1.07.2011 – przyp. AKK)?
PB: Przede wszystkim ciągle jestem mu wdzięczny za to, iż przyjął mnie do zespołu Teatru Wybrzeże. Oczywiście, jako młody aktor po szkole w Krakowie, marzyłem o tym, by znaleźć się w Starym Teatrze, gdzie byli niemal wszyscy moi profesorowie. Dziękuję dziś jednak losowi, iż nie dostałem się ani tam, ani do paru innych teatrów…
AKK: …ale u Tadeusza Bradeckiego w Katowicach, gdzie pana chciano, mogło być ciekawie.
PB: Mogło być. I choćby pojechałem na rozmowę do Teatru Śląskiego, ale stwierdziłem, iż nie umiałbym żyć w Katowicach. Wtedy to miasto wyglądało zupełnie inaczej niż dzisiaj. Do Gdańska przyjechałem o siódmej rano, przed spotkaniem w teatrze przez kilka godzin chodziłem po mieście i się w nim zakochałem. Cieszę się, iż tu trafiłem. A Adamowi Orzechowskiemu wdzięczny jestem też za to, iż dał mi tak wiele możliwości spotkań z bardzo różnymi reżyserami. Tak, jestem ze „stajni Orzecha” i dobrze wiem, iż nie miałbym szansy tyle grać w Krakowie czy w Katowicach. Robiłem po cztery–pięć premier w roku, w krótkim czasie zebrałem ogromną ilość doświadczeń teatralnych. Pamiętam pierwszą pracę z Adamem, mój tu debiut. Spotkaliśmy się na dodatkowej próbie, bo coś tam jeszcze trzeba było dopracować, ja go zapytałem, co robić, a on wtedy mi powiedział: „Panie Piotrze, to pan musi sprawić, żeby widownia pana polubiła – ja tego nie zrobię”. Zapamiętałem to. Miał rację. W szkole jesteśmy pod kloszem, myślimy, iż inni nam będą pomagać. No, nie! Owszem, Adam mi pomógł, i to bardzo, ale te słowa były szalenie ważne, bo uświadomiły mi, ile muszę sam zrobić.
AKK: Dziś na koncie ma pan ponad czterdzieści ról. Robi to wrażenie. Tym większe, jeżeli wziąć pod uwagę pana wiek: trzydzieści osiem lat. Pewnie rzeczywiście trudno by było to osiągnąć gdzie indziej. Z różnych powodów. Ale każdy medal ma dwie strony: czternaście lat w jednym miejscu może grozić stagnacją.
PB: Nie w tym teatrze. Tu jest taka różnorodność repertuarowa i realizatorska, iż stagnacja na pewno nikomu nie grozi. Teatr Wybrzeże jest w tej chwili największym ośrodkiem teatralnym na Pomorzu i jednocześnie w Trójmieście – Adam dba o to, by repertuar był urozmaicony maksymalnie. Jako jeden teatr zapewniamy to, co w innych miastach realizuje kilka niezależnych scen.
AKK: I gracie non stop, bo także w wakacje.
PB: Dokładnie tak. Czasami premiery są właśnie wtedy – tak było na przykład z „Piękną Zośką” (premiera 7.07.2023).
AKK: To z jakiego powodu aktor na fali wznoszącej, a po „Pięknej Zośce” będący na szczycie, zabiera się za reżyserię?
PB: Bo ja nieustannie szukam czegoś nowego. Także w życiu. Nie pozwalam sobie na to, by stanąć w miejscu, by się zatrzymać.

fot. A. Powałowska
Nie chodzi tylko o projekty reżyserskie. Jeżdżę na rajdy konne, zacząłem biegać półmaratony… Ale też jest i tak, iż te „nowości” same mnie wyszukują. Zacząłem pracować w szkole, z młodzieżą, z amatorskimi grupami robić jakieś małe formy teatralne, zrobiłem dwa dyplomy studenckie w Studium Wokalno-Aktorskim imienia Baduszkowej w Gdyni.
AKK: Podobno bardzo udane.
PB: Podobno. Tak pisali recenzenci. Zrobiłem też trzy spektakle na Uniwersytecie Gdańskim w teatrze studenckim, a od jakiegoś czasu po prostu marzyłem o tym, żeby się spotkać w pracy z profesjonalnymi aktorami i twórcami teatralnymi, bo chcę ludzi zaprosić do mojego świata. Tak, jak inni reżyserzy zapraszają mnie do swojego.
AKK: Czymś ten świat różni się od tego, z jakim mają od czynienia zazwyczaj?
PB: Przede wszystkim… może to zabrzmi nieco zuchwale… ale chcę dać aktorom poczucie, iż mogą kreować swoje postaci, bo – mam wrażenie – coraz rzadziej się zdarza, by aktor je posiadał: poczucie właśnie kreacji, tworzenia roli. Jako aktor, który sam za tym długo tęskniłem, ale miałem jednak okazję zrobienia kilku takich naprawdę „mięsistych” ról, chcę dać innym aktorom to samo. I chcę w taki właśnie sposób pracować, na tym się skupić. Dlatego zabrałem się za reżyserię.
AKK: I dlatego „Ellen Babić”?
PB: To idealny tekst do tego, żeby tak pracować.
AKK: Całkowicie pozbawiony didaskaliów, czyli przypisów odautorskich. Czysty dialog, opatrzony czasami jednym słówkiem: „nic”.
PB: I to jest fantastyczne. Mogę całkiem swobodnie, razem z aktorami, pokazać mój sposób myślenia o tym tekście, a miałem dobrych nauczycieli jeżeli chodzi o analizę literacką – chociażby Mirka Bakę czy Grzegorza Wiśniewskiego, którzy robią to po mistrzowsku. Znalazłem się po raz pierwszy w takiej sytuacji, ale robię to dlatego, bo uważam, iż takiego teatru – powtórzę – mamy coraz mniej, a według mnie jest on najciekawszy.
AKK: W jednym z wywiadów powiedział pan, iż każdą swoją rolę buduje długo i adekwatnie jest ona gotowa dopiero tuż przed premierą…
PB: …to prawda.



AKK: Zaczyna pan od intuicji, ale nie zastanawia się przy biurku, jak rola ma wyglądać, tylko buduje ją na scenie, która jest ostatecznym weryfikatorem myślenia. Ważne są tu też tworzące się relacje z partnerami… Rola reżysera taki sposób pracy raczej wyklucza, od początku powinien pan wiedzieć, co i jak.
PB: Oczywiście mam swój pomysł na postaci i swoją wizję spektaklu, jakieś obrazy w głowie i umiem wytłumaczyć, o co mi chodzi, ale w pracy zderzam się z prawdziwym człowiekiem, aktorem – mogę zaprosić go do swojego świata, ale nie narzucić wszystko. Poza tym jestem też ciekaw, co on ma mi do zaproponowania. Moja rola, to „zapłodnić” go swoim sposobem myślenia, ale to jest proces, w którym uczestniczymy wszyscy – z naszymi doświadczeniami, naszymi umiejętnościami. Dużo wydarza się w tym czasie. A wszystko weryfikuje, rzecz jasna, scena. Jako reżyser jestem po to, aby powiedzieć: „według mnie to działa, a tamto nie”, bo decyduję o ostatecznym kształcie, bo się pod tym podpisuję.
AKK: A co z próbami czytanymi? Pan sam, jako aktor, ich nie lubi.
PB: Mieliśmy trzy albo cztery. Poszło bardzo szybko. Przegadaliśmy, co chcieliśmy i… dalej czytamy, ale już na scenie.
AKK: Jak w ogóle pan trafił na „Ellen Babić”? Marius von Mayenburg, w swoim czasie bardzo modny autor sztuk, zniknął z teatralnej przestrzeni, został niemal zapomniany.
PB: W Gdańsku działa Klub Żak, a w nim co miesiąc, w ramach cyklu „PC Drama”, organizowane są czytania różnych tekstów teatralnych.

fot. A. Powałowska
Cieszą się one niesamowitą popularnością. Co miesiąc ktoś inny je przygotowuje. Kiedy po raz drugi kurator projektu, Mirosław Baran, zaproponował mi taki wieczór, nie zgodziłem na wybrane przez niego dramaty. Szukał więc czegoś innego, jakimś cudem trafił na „Ellen Babić”, przesłał mi, przeczytałem i od razu wiedziałem, iż chcę właśnie ten tekst zrobić.
Trochę przypadek.
AKK: Też przeczytałam. Mistrzowski. I tak wielowątkowy, iż trzeba wybrać, na co skierować główny reflektor… O czym więc chce pan rozmawiać z nami przede wszystkim?
PB: Zacznijmy od tego, iż ten tekst daje możliwość stworzenia niesamowitych kreacji aktorskich, co już mówiłem. To po pierwsze. Po drugie sam bardzo lubię oglądać na scenie postaci znajdujące się w sytuacjach skrajnych, bo one prowokują też skrajne pytania i skrajne odpowiedzi. A ten tekst taki jest. Po trzecie bardzo mnie ciekawi, gdzie – na przykład – przebiega granica moralności w dzisiejszym świecie, pełnym przemocowości, chociażby w teatrze, jak się ostatnio dowiadujemy, gdzie jest ta granica przekroczeń… Mayenburg, według mnie, o to swoim tekstem pyta. Chociaż nie umiem powiedzieć – z wewnętrzną, całkowitą pewnością – czy w opisywanej przez niego sytuacji doszło do przekroczenia, czy nie.
AKK: I nie wiadomo, kto przekroczył i w jaki sposób, jeżeli w ogóle…
PB: Właśnie! Przekraczanie granic, oczywiście, nie odbywa się tylko w teatrze, chociaż akurat zdarzenia w tym środowisku skłoniły mnie, by podjąć ten temat; to jest przede wszystkim problem władzy, zależności – na przykład tej między reżyserem a aktorem, ale też dyrektorem szkoły i nauczycielem, nauczycielem i uczniem, i tak dalej. Kiedy dochodzi do wykorzystania? Czy podległość służbowa taką sytuację stwarza samoistnie? Nie chcę zdradzać fabuły, ale te rozważania są dla mnie interesujące. I jeszcze to, jak inni w tym się odnajdują… W Gdańsku, po czytaniu „Ellen Babić”, odbyła się dyskusja: wiele osób mówiło, iż znalazło się podobnych sytuacjach, więc to się dzieje naprawdę.
AKK: A tu mamy nawarstwienie tych przekroczeń, bo to i manipulacja, i mobbing, i ingerencja w sferę prywatną, opresja…
PB: …być może też molestowanie…
AKK: …i nic nie jest do końca pewne…
PB: …nawet nie wiadomo, czy to kłamstwo, czy prawda. Ciągle powraca też pytanie: gdzie jest granica? Ja sobie odpowiedziałem, bo musiałem coś założyć przystępując do pracy, ale niekoniecznie muszę mieć rację .
AKK: Teatr powinien stawiać pytania, a nie udzielać jednoznacznych odpowiedzi.
PB: I to mnie zainteresowało najbardziej: niejednoznaczność.
AKK: Przyznałam już, iż zaskoczył mnie w tym tekście brak didaskaliów. Czy skoro autor daje wolność w budowaniu przedstawienia, daje ją pan także aktorom, zasadza pracę na improwizacji?
PB: Nie za dużo tu miejsca na nią, bo najważniejsze jest dokopywanie się do tego, co zawierają słowa, analizowanie, co one naprawdę znaczą dla tego, kto je wypowiada – to taki teatr… odwrócony: mówię jedno, myślę drugie. Czym chcę w kogoś uderzyć? Kiedy moja manipulacja będzie skuteczna? Nazwałbym też tę sztukę… teatrem słowa. Ono ma mieć tutaj największą moc.
AKK: Można ją zagrać niemal nie wstając z foteli.
PB: W Gdańsku rozegraliśmy to na trzech kanapach, a widzowie byli i tak pod wielkim wrażeniem. Bo to świetnie napisany tekst. Bardzo mocny. Dojmujący. Uspokajam: tu trzech kanap nie będzie.
AKK: Czyta się go jak dobry thriller.
PB: Momentami choćby zabawny. No i można tu znaleźć siebie. Albo ludzi, których znamy. Ten tekst daje zaskakująco dużo możliwości interpretacyjnych.
AKK: Rozumiem, iż nic więcej przed premierą nie powiemy o „Ellen Babić”, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale czy ta praca oznacza, iż ostatecznie wstępuje pan na ścieżkę reżyserską?
PB: Nie, nie! Przyjaciele by mi na to nie pozwolili. Jestem przede wszystkim aktorem i aktorstwo jest moją pasją największą. Kocham to robić, kocham spotykać się z publicznością, uwielbiam tę energię, która wytwarza się podczas spektaklu i ani nie chciałbym, ani umiałbym z tego zrezygnować. Ale… zobaczymy, co się zdarzy. Bo – przyznaję – chciałbym móc co jakiś czas zapraszać widzów także do mojego świata.
AKK: No właśnie: „jestem przede wszystkim aktorem” – umie pan go okiełznać w sobie kiedy reżyseruje?
PB: Ciężko to idzie. Czasami wyskakuję na scenę. Ale zaraz mówię: „tylko nie róbcie tak jak ja!”. Uważam, iż w pokazywaniu nie ma nic złego, bo czasami pełni ono rolę skrótu myślowego, czyli prowadzi do szybszego przekazania pewnej informacji.
AKK: „Ellen Babić” być może wprowadzi pana na stałe na nową ścieżkę teatralną, a co dziś się dzieje na pana ścieżce aktorskiej? Czy „Piękna Zośka” okazała się przełomem w karierze? Może jakiś teatr chciał pana podkupić?
PB: Nie, nic takiego się nie wydarzyło, ale i ja w żaden sposób nie sygnalizuję chęci zmiany miejsca pracy. W Wybrzeżu jest mi dobrze, ciągle mam tu nowe wyzwania. Jedyna zmiana to taka, iż uświadomiłem sobie, iż chciałbym już właśnie reżyserować. Tak dobrze czułem się w świecie „Pięknej Zośki”, który zbudował Marcin Wierzchowski, iż zapragnąłem stworzyć swój własny. I myślę, iż może on być ciekawy. I iż umiem to robić.
AKK: Na pewno pomagają dotychczas zdobyte doświadczenia – aktorskie i pedagogiczne.
PB: Nie przeczytałem tylu książek, co inni reżyserzy, prawdopodobnie nie obejrzałem też tylu filmów, ale mam coś, czego być może oni nie mają: znam scenę i wiem, co zrobić, żeby coś zadziałało jak trzeba.

fot. A. Powałowska
Jan Peszek kiedyś, na studiach, zapytał nas, dlaczego chcemy być aktorami. Padały różne odpowiedzi, wiadomo – misja, wizja, zmienianie świata i tak dalej. A on prosto to podsumował: „aktorem jest się dla władzy”. Prawda – z czasem to zrozumiałem.
Dziś wiem, jak przejąć władzę nad widzem. I mogę przekazać tę wiedzę swoim aktorom. Oni też to wiedzą, oczywiście. Ale jako reżyser z aktorskim doświadczeniem, umiem wybrać opcję najskuteczniejszą.
AKK: Wcale mnie nie dziwi, iż „Piękna Zośka” obudziła w panu pragnienia reżyserskie, bo tu przecież podstawą budowania spektaklu była improwizacja: w obszarze ruchu, ale i słowa.
PB: No, ale bez tych innych doświadczeń pewnie nie byłbym jeszcze gotowy, może choćby ta myśl by mi w głowie nie zaświtała.
AKK: A Hamleta pan jeszcze zagra? W wywiadach wraca pan do niego jako do niespełnionego marzenia. I tak sobie myślę, iż pomysł, jaki pan niedawno zdradził, by Hamlet był czterdziestolatkiem, jest bardzo interesujący.
PB: Halo, Adam Orzechowski? Zrobimy? Żartuję. Ale faktycznie to ciekawe, co by było, gdyby Hamlet był w starszy, a Klaudiusz młodszy niż dotąd? „Hamlet” był moim dyplomowym spektaklem, przygotowanym przez Jana Peszka. Nie zagrałem wtedy tytułowej roli, choć – oczywiście – bardzo chciałem. A przez to, iż nie zagrałem, ten tekst siedzi we mnie od piętnastu lat.
AKK: Niespełniona miłość jest najsilniejsza.
PB: No właśnie! I pewnie dlatego ciągle go wiekowo dopasowuję do siebie. Ale… tak: opcja czterdziestoletnia jest bardzo pociągająca. Hamlet i Klaudiusz jako równolatkowie.
AKK: Takie historie zdarzają się współcześnie w realnym świecie.
PB: I to wcale nierzadko. A Ofelia, która też byłaby już dorosłą kobietą? No, jest o czym myśleć.
AKK: Jest! A co czeka pana w tym sezonie w Wybrzeżu?
PB: Jeszcze nie wiem. Za mną bardzo intensywny czas, bo była i „Zośka”, i „Wyzwolenie” z Janem Klatą, „Puste miejsca” z Leną Frankiewicz, „Ciemności kryją ziemię” z Tomkiem Fryzełem, „Brytanik” z Grzegorzem Wiśniewskim – teraz więc trochę odpoczywam. Odpoczywam? No właśnie… trudno to nazwać odpoczynkiem.



„Ellen Babić” Marius von Mayenburg
reżyseria – Piotr Biedroń
premiera 26.09.2025
Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu
Scena Trzecia