Nowe w NOWYM: Był sobie

kulturaupodstaw.pl 4 godzin temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe


Wtedy od ponad dwóch lat trwała wojna w Ukrainie, a Maria Bruni – autorka, reżyserka i odtwórczyni roli Rity – była od roku etatowo związana ze sceną przy Dąbrowskiego. Wcześniej, podczas trwającej tu rezydencji, dopracowała i przetłumaczyła na język polski sztukę, którą napisała mieszkając jeszcze w Odessie, przed wojną. Namówiła ją do tego przyjaciółka. Bruni była wówczas aktorką już ze sporym dorobkiem, występowała w teatrach ukraińskich i filmach, także zagranicznych, miała córkę i rozwód za sobą. Wspominam o rozwodzie, bo gdyby nie on, „Zamknięte pokoje” by nie powstały – ten związek i ta sytuacja stały się punktem wyjścia dla sztuki, choć nie jest ona autobiograficzna: eksmałżonkowie po rozwodzie pozostawali ciągle skazani na siebie, żyjąc przez cały czas pod jednym dachem… Pierwotnie miała to być opowieść o relacjach między ludźmi tak zawieszonymi w czasoprzestrzeni. No, ale wybuchła wojna i wszystko dodatkowo się pokomplikowało. Bruni wyjechała z Ukrainy, dom znalazła w Poznaniu, a sztuka przestała opowiadać wyłącznie o układzie małżeńsko–niemałżeńskim.

Akcja toczy się w Krakowie, miejscu blisko, i jednocześnie daleko, położonym od Ukrainy. Ona i On – Małgorzata, zwana też krócej Gośką lub Ritą, i Staszek. Poznali się na studiach na Akademii Sztuk Pięknych właśnie w Krakowie. W czasach, kiedy jeszcze był spokój i pokój. Ona z Kijowa, zdolna, żywiołowa, ale niezauważana przez opiekującego się grupą profesora, którego nazywano Van Goghiem. Gwiazdą na roku był Staszek – gwałtownie okrzyknięty geniuszem, wnuk słynnego malarza… Staszek po studiach wyjeżdża z Ritą na Ukrainę, tam biorą ślub, chwilę później przyjmuje ukraińskie obywatelstwo. Rita i Staszek – trochę jak Mistrz i Małgorzata. Nie jest to konstrukcja przypadkowa.

fot. materiały prasowe

Bo on porzuca malarstwo na rzecz pisania, wydaje powieść zatytułowaną „Małgorzata” i odnosi wielki sukces. Znowu mówią, iż jest geniuszem – tym razem geniuszem literatury. Sukces go przytłacza, bo sukces to wyzwanie: trzeba udowodnić drugą książką, iż na ten tytuł się zasłużyło, niejako „przeskoczyć” siebie. Oczekiwania paraliżują. Nie potrafi napisać pierwszego zdania kolejnego dzieła. Mijają dni, miesiące, a puste kartki pozostają pustymi.

Nie chce przyznać się do tego, iż jednak nie jest pisarzem, frustracja się nasila. Do tego Rita bierze na siebie cały ciężar utrzymania obojga, maluje obrazy, które się sprzedają, choć są poniżej jej ambicji, próbuje mu stworzyć jak najlepsze warunki do pracy – byle pisał. Ale to nie pomaga; wyrzuty sumienia są coraz większe, coraz częściej kłamie. Nie czuje się z tym dobrze. A ona wierzy, iż niedługo jej poświęcenie przyniesie efekty, iż niemoc twórcza Staszka minie.

Kiedy wybuchła wojna, mają już rozwód za sobą. Po piętnastu latach wspólnego życia formalnie nie są razem, ale faktycznie nie mogą zerwać łączących ich więzów. Teraz mieszkają w maleńkim pokoju, użyczonym im przez Van Gogha w zamian za opiekę; profesor jest bardzo chory, niedługo umrze – wiedzą i o tym, i o testamencie, za pomocą którego przypadnie im w udziale mieszkanie w starej kamienicy. Tymczasem zajmują ten jeden pokój i mają zakaz wchodzenia do innych, a mała przestrzeń generuje konflikty, jest jak więzienie. Na zmianę bawią się wspominając czasy studenckie i kłócą, kiedy rozmowa schodzi na ich „tu i teraz”. W końcu drugą książkę za Staszka pisze Rita. Pierwszą w sumie też ona napisała, bo opowiedziała historię, którą on przelał na papier… Kiedy zostali właścicielami mieszkania, uznali, iż do niczego im ono już nie jest potrzebne. Ona wyjeżdża do Paryża, a on – choć wrócił do malowania i ma za sobą bardzo chwaloną wystawę – zgłosił się na front jako obywatel Ukrainy. W mieszkaniu urządzą muzeum „Van Gogha”…

fot. materiały prasowe

No właśnie: zgłosił się na front… Dlaczego? Krok samobójczy czy patriotyczny? Tchórzostwo czy odwaga? Nie, nic nie jest pewne, nic nie jest jednoznaczne. Bo chociaż to opowieść o dojrzewaniu, o dorastaniu, nie wiemy, czy ono się dokonało…

Nim spektakl się rozpoczął, zobaczyliśmy, iż miejsce akcji ograniczone zostało linami jak ring bokserski, albo jak przestrzeń muzealna. Ma być jednym i drugim jednocześnie. Po ostatnim gongu, oznaczającym początek przedstawienia, głos z offu oznajmia: „Witamy państwa na otwarciu nowej wystawy”, a potem dodaje, by „eksponatów nie dotykać”. Bileterka, która nas wpuszczała na widownię, zdejmuje służbową garsonkę i staje się Ritą. A Rita zaczyna opowiadać bajkę „Był sobie Staszek…” – bajkę o jednym życiu. A potem przypomina różne „zaszłości” z czasów naszej wzmożonej pomocy, kiedy rozgorzała wojna, i nasze zachowania, kiedy wojna spowszedniała. Tak, tak – po dwóch latach Ukraińcy nie byli już „kochanymi sąsiadami w potrzebie”, a „problemem”: nie chcieli zupy w słoiku, tylko pracy, nie potrzebowali jałmużny i litości, tylko normalnego traktowania. Rita przypomina o tym kpiąc trochę z sytuacji i stereotypów, razy rozdając równo obu stronom. Ale dziś te opowieści (po ponad roku od premiery) nie tylko śmieszą – one bolą; fala napięcia opadła, bo tak to zwykle się dzieje i prawie nie pamiętamy, iż tragedia za wschodnią granicą się nie skończyła, iż pomoc przez cały czas jest potrzebna tam i tu, uchodźcom. Prawdziwa, a nie iluzoryczna. Nie taka, która uspokaja nasze sumienia – nie o żurek w słoiku chodzi… Dlatego napisałam na wstępie, iż pamięć bywa zwodnicza. I iż z tego powodu warto wrócić do teatru po jakimś czasie; rzeczywistość dopisuje nowe sensy, wyprzedza lub uzupełnia fabułę, wyostrza.

Staszek idzie na wojnę. Ma świadomość, iż może z niej nie wrócić. Być może wcześniejsze doświadczenia przywiodły go do myśli, iż jego dotychczasowe życie było mirażem, iż dopiero walka jest miarą dorosłości. Ale motywacja może być inna. Bo może przez cały czas jest niedojrzały, a ta decyzja to dziecięca ucieczka od dotychczasowych zmagań… Nie wiem.

Bruni stworzyła dramat tak wielowarstwowy, iż trudno o jednoznaczne stwierdzenie: „to jest o tym”. Nie, tu mamy tak wiele nitek do złapania, iż pewnie każde obejrzenie spektaklu otworzy inną przestrzeń do rozmyślań. Bo to nie tylko przecież o wojnie, o stosunku Polaków do Ukraińców i Ukraińców do Polaków, ale i o rozpadzie związku, o wypaleniu, o toksyczności, o gwałcie i agresji, która wyraża się różnie, także słowami i milczeniem, o radzeniu sobie i nieradzeniu z codziennością, o traumach z dzieciństwa, które powracają w najmniej spodziewanych chwilach, o rodzinnych potworach, o poniżaniu, upokorzeniu, o młodej miłości i niespełnieniu, o dojrzewaniu i niedojrzewaniu, o dorastaniu i szczeniactwie. „Był sobie Staszek…” – byli sobie ludzie. Kiedyś bliscy sobie…

Nie wierzę w to, iż sztuka zmienia życie, ale może, stawiając pytania, prowadzić do refleksji. Choćby tyle.

„Eksponatów prosimy nie dotykać” – tak, ale eksponatom możemy dokładnie się przyjrzeć. Z każdej strony. I czegoś dowiedzieć się nie tylko o tym, co było i jak było, ale i jacy jesteśmy dziś, bo przecież nasze zachowania, nasze reakcje, nasze emocje nie zmieniają się zbyt szybko, to constans na przestrzeni wieków. Jedynie nie zawsze i nie wszyscy mamy okazję sprawdzić się w sytuacjach ekstremalnych. Wizyta w takim „muzeum” ma więc sens. Jak to kiedyś mówiła Sarah Kane, dzięki teatrowi będziemy wiedzieli, jak sobie poradzić z tym, co niecodzienne, bo nam to pokazano. Może tylko teoretycznie, ale różnie w życiu bywa. Więc „na wszelki wypadek”… Staszek i Rita przecież też mieli żyć długo i szczęśliwie, a założyli rękawice bokserskie. I to wcale nie dla zabawy. Tak właśnie bywa.

Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Maria Bruni „Zamknięte pokoje”

Reżyseria: Maria Bruni

Scenografia: Piotr Kruszczyński

Obsada: Maria Bruni (Rita), Tomasz Mycan (Staszek)

Premiera 16.03.2024

Idź do oryginalnego materiału