„Nowa fala” – O pewnej przygodzie kina francuskiego | Recenzja | Nowe Horyzonty 2025

filmawka.pl 3 dni temu

Francuska nowa fala – na dźwięk tego hasła niejednemu przed oczami staje licealny kinofil w czarnym golfie, tłumaczący na imprezie z błyskiem w oku, czym adekwatnie jest prawdziwe kino. Dla innych – obowiązkowy etap filmoznawczej edukacji, zaklęty w opasłym, trzecim tomie Historii kina. Jedni ją kochają, drudzy nienawidzą. Jedno trzeba natomiast przyznać z całą pewnością – trudno przecenić znaczenie tego nurtu jako niewyczerpanego źródła odniesień, z którego współczesna kultura czerpie do dziś. Dowodzi tego Richard Linklater, który w swoim najnowszym projekcie bierze na warsztat kulisy powstania jednego z najgłośniejszych francuskich obrazów z lat. 60 – Do utraty tchu (1960), czyli pełnometrażowego debiutu Jean-Luca Godarda. Posunięcie tyleż ambitne do ryzykowne – w końcu co nowego można powiedzieć o prawdopodobnie najbardziej wyeksploatowanym momencie w historii kina? Cóż, zgodnie z oczekiwaniami – dość niewiele. Ale pozwolę sobie przewrotnie zapytać: czy aby na pewno jest to coś złego?

W jednej ze scen Nowej fali z ust postaci Jean-Luca Godarda (Guillaume Marbeck) padają słowa, iż do ulubionych tematów kina od zawsze należało przeznaczenie i śmierć. Osobiście do tej listy dorzuciłabym jeszcze jeden, a niemniej istotny – kino samo w sobie. Już od epoki klasycznej proces powstawania ruchomych obrazów cieszył się szczególną fascynacją twórców filmowych.

Choć Richarda Linklatera dotychczas zwykliśmy łączyć głównie z niepodrabialną wrażliwością w portretowaniu relacji międzyludzkich (Boyhood, trylogia Before), reżyser nie od dziś nosi się z pragnieniem pozostawienia autorskiego odcisku palca w wielkiej tradycji kina autotematycznego. O (przyszłych) ikonach świata filmu opowiadał już w Ja i Orson Welles (2008), a w wyróżnionym w lutym tego roku w Berlinie Blue Moon, przyglądał się z kolei pokrewnemu X muzie półświatkowi musicalowemu, wykorzystując do tego postać kompozytora Lorenza Harta. Nowa fala jawi się na tym tle jako naturalna kontynuacja tego zwrotu w jego twórczości. Tym bardziej wyjątkowa, bo osobista – ponieważ tym razem Linklater pochyla się debiutem jednego ze swoich największych filmowych mistrzów, który w znacznym stopniu ukształtował jego własną reżyserską wrażliwość i sposób rozumienia medium.

„Nowa fala”/mat. prasowe Nowe Horyzonty

Otwarcie przyznam, iż jeżeli chodzi o francuskie kino lat 60, zawsze bliższa była mi ekipa z Lewego Brzegu – Varda, Resnais, Demy – niż chłopaki z Cahiers du Cinéma. Przed poważniejszym wejściem w świat Godarda długo powstrzymywało mnie niefortunne wspomnienie pierwszego seansu Męskiego żeńskiego – nużącego, przedwczesnego i prawdopodobnie wyłączonego w połowie. Stąd, biorąc pod uwagę brak szczególnego sentymentu do twórczości „papieża nowej fali” zdawałoby się, iż będę idealną grupą docelową najnowszego filmu Linklatera – nie miałam w końcu zbyt wygórowanych oczekiwań, a w dyskursie krytycznym po Cannes niskie noty przeważały głównie wśród zagorzałych wyznawców francuskiego reżysera. Nie trzeba jednak gorącego wielbiciela Godarda, by dostrzec, że Nowa fala, choć na pierwszy rzut oka dopracowana stylistycznie i kompozycyjnie, stwarza potencjał na znacznie ciekawszą, pogłębioną i zwyczajnie lepszą opowieść.

W swoim najnowszym dziele Richard Linklater krok po kroku przeprowadza widza przez cały proces powstania legendarnego Do utraty tchu, oferując nam bezpośredni wgląd w proces twórczy jego reżysera. W pierwszej i – jak sądzę – najlepszej części filmu, obserwujemy rosnącą frustrację głównego bohatera, który śledząc udane, reżyserskie debiuty kolegów z Cahiers – Truffauta czy Chabrola, sam pragnie wyzwolić się spod łatki krytyka i chwycić za kamerę niczym za pióro, gotów do przedstawienia światu autorskich historii. Tak naprawdę tylko w tym preludium, Nowej Fali w pełni udaje się uchwycić ducha epoki: realia środowiska, energię intelektualnego fermentu i rodzące się napięcia. W tle pojawiają się (przedstawione widzowi dosłownie z imienia i nazwiska) czołowe postacie nurtu, które w mniejszym lub większym stopniu powrócą na dalszym etapie fabuły.

Następnie przechodzimy do tego, co stanowi tak naprawdę serce Nowej fali, czyli serii drobiazgowych sekwencji, odtwarzających kolejne etapy pracy na planie Do utraty tchu – od pierwszego ujęcia do ostatniego klapsa. Film Linklatera stanowi przy tym barwną ilustrację wszelkich anegdot i ciekawostek, krążących wokół produkcji z 1960 roku. Godard piszący kwestie przy śniadaniu na serwetkach? Jest. Operator ukryty w wózku pocztowym? Również. Improwizacja, brak scenariusza, konflikt z ekipą, sceny wymyślane na bieżąco? To wszystko znajdziemy na ekranie – podane z humorem i lekkim przymrużeniem oka.

„Nowa fala”/mat. prasowe Nowe Horyzonty

W każdą, emanująca kinofilską nostalgią scenę Nowej fali z pewnością włożono wiele serca, a doszukiwanie się kolejnych „smaczków”, początkowo może sprawić sporo frajdy. Trudno jednak nie zauważyć, iż zamiast obiecanego „listu miłosnego do kina”, finalnie otrzymujemy raczej nieco koślawą laurkę – uroczą, ale w swym bezkrytycznym naśladownictwie, nieco wtórną. Z czasem film, zalewając widza kultowymi cytatami („Wszystko, co potrzeba do dobrego filmu, to broń i dziewczyna” – tak, wiemy) i kolejnymi nawiązaniami, zaczyna przypominać okolicznościową kartkę z wierszykiem znalezionym w Internecie – ładną, ale pozbawioną kreatywności i autorskiej wrażliwości.

Natomiast sam Godard w linklaterowskim wydaniu to figura zarazem ironiczna i mitotwórcza – z jednej strony pozujący na niezrozumianego geniusza, z drugiej faktycznie obdarzony autorskim wizjonerstwem. Choć jego protekcjonalny sposób wypowiedzi czy maniera rzucania aforyzmami jak z rękawa pełnią w Nowej fali raczej funkcję humorystyczną, ostatecznie „w tym szaleństwie jest metoda”. Na koniec dnia buntownicze, zrywające z konwencjami Do utraty tchu zbiera aplauzy na międzynarodowych festiwalach, niechętny producent przyznaje się do błędu, a w jednym z kadrów opromieniony sławą Godardowi ściska rękę sam Jean Cocteau. Trudno jednak mówić o pogłębionym portrecie psychologicznym pozostałych bohaterów, którzy jawią się nam jako dość płascy i papierowi (choć może lepszym określeniem byłoby celuloidowi?) – sceptyczna i sfrustrowana Jean Seberg, czarujący Belmondo, skąpy i konfliktowy producent Georges de Beauregard. A przecież największą siłą nowej fali jako ruchu – obok radykalizmu formalnego i obyczajowej rewolty – było jej wewnętrzne zróżnicowanie. To właśnie tej różnorodności perspektyw, zderzeniu indywidualnych wizji kina, nurt zawdzięcza swoje wyjątkowe miejsce w panteonie francuskiej kultury. Nowa fala koncentrując się niemal wyłącznie na Godardzie (i to w dość wąskim, bo wczesnym wycinku jego kariery, jeszcze sprzed ideologicznego zwrotu) popada niestety w pułapkę własnego hermetyzmu.

„Nowa fala”/mat. prasowe Nowe Horyzonty

Natomiast tym, w czym obraz Linklatera pozostaje najbardziej wierny duchowi tytułowej nowej fali – i za co z pewnością zasługuje na słowa uznania – to warstwa wizualna. Film nakręcony został bowiem w czerni i bieli oraz ulubionym formacie nowofalowców – 4:3. Dominują ujęcia z ręki, rwany montaż, tu i ówdzie możemy dostrzec także jump-cuty – słowem wszystko, co kinofile lubią najbardziej. Piękno tego obrazka dopełnia doskonale dobrana obsada: filmowy Jean-Paul Belmondo (Aubry Dullin) ze swoim krzywym uśmiechem, wygląda jak żywcem wyjęty z taśmy z 1961 roku, Zoey Deutch to współczesna kopia Jean Seberg, a Godarda w wykonaniu Guillaume’a Marbecka mogłabym śmiało pomylić z oryginałem. Podobieństwem do rzeczywistych pierwowzorów zachwycają choćby odtwórcy ról epizodycznych i drugoplanowych – jak choćby Adrien Rouyard jako Truffaut. Nie zabrakło choćby dialogów, wypowiadanych przez aktorów w całości po francusku (!), co wzmacnia wrażenie autentyczności. Jednak czy sama mnogość zabiegów formalnych jest w stanie zrekompensować narracyjne i fabularne braki? Nie do końca.

Nowa fala, pozostając lekkim w tonie, niewymagający zapisem pewnego rozdziału w historii kina francuskiego, plasuje się gdzieś pomiędzy szkolnym filmem edukacyjnym a składanym z bezpiecznego dystansu hołdem – kilka wnosi, kilka ryzykuje, ale też i nikogo specjalnie nie odstraszy. I może właśnie w tej bezpretensjonalności tkwi pewna wartość filmu Linklatera, który posłużyć może za przystępne wprowadzenie dla tych, którzy z Godardem jeszcze się nie zetknęli i być może bez takiego filmu, nie mieliby wcale ku temu ochoty. Jednak dla tych, którzy pierwsze i kolejne nowofalowe seanse mają już za sobą – spragnionych świeżego spojrzenia, czy głębszej analizy relacji między twórcami, Nowa fala może okazać się po prostu rozczarowująca.

Korekta: Daniel Łojko


Tekst powstał w ramach współpracy partnerskiej z Międzynarodowym Festiwalem Filmowym BNP Paribas Nowe Horyzonty.

Idź do oryginalnego materiału