Na poważne tematy i tak nic mądrego nie wymyślimy, proponuję więc wrócić do kategorii „plejlista”. Jak pisałem, kolekcjonuję muzykę taneczną z lat 70., 80. i 90.. Czas na bieda-teoryjkę wyjaśniającą, co tak szczególnego jest w tych trzech dekadach.
Warta rozważenia jest oczywiście hipoteza zerowa: nie ma nic, to zwykła nostalgia za dzieciństwem i młodością. Nie mogę jej odrzucić, ale mam słaby argument przeciw: jako didżej-amator mam czasem przyjemność obserwowania entuzjastycznych reakcji zetek i milenialsów na piosenki nagrane przed ich urodzeniem. Zresztą wszyscy znamy fale nagłego zainteresowania Abbą, Kate Bush czy A-ha wśród Dzisiejszej Młodzieży, za sprawą takiej czy innej popkulturowej przypominajki.
Kalendarzowe granice są jak zwykle umowne. Zdarza mi się puścić piosenkę formalnie z lat 60., która jednak brzmi jakby była już z następnej dekady (typowy przykład – Sam & Dave „Soul Man”). Tym ciekawsza wydaje mi się próba zdefiniowania co to znaczy „jakby z następnej dekady”.
W latach 60. ludzkość powoli oswajała się z koncepcją „tańczenia do muzyki z płyt”. Na początku dekady każdy choćby umiarkowanie szanujący się lokal musiał mieć zespół grający na żywo, pod koniec lokale zwane „discotheque” zaczynały się robić modne (choć nigdy tak do końca nie wyparły koncepcji „Jede Abend Live Music”).
Tej ewolucji towarzyszyły zmiany zachowania publiczności. Przez stulecia taniec był czynnością wysoce sformalizowaną, a te wymogi często oznaczały, iż bez partnera nie mamy czego szukać na parkiecie.
W dyskotekach pojawiły się kroki typu „two step” czy „hustle”, w którym partner jest wskazany, ale niekonieczny, a formalne wymogi były tak rozluźlione, iż wyewoluowało to do fristajla. Że przypomnę hymn tamtej epoki, „Łakamakafą”.
Im więcej swobody miała publiczność, tym sztywniejsza robiła się sama muzyka. Każdy hicior po 1970 na przykład określone tempo, dajmy na to 128 bpm. Współczesna konsola to automatycznie wyświetla, a analogowi didżeje je sobie wypisywali na kopertach płyt dla ułatwienia miksowania.
Tymczasem jeżeli sobie z didżejskiego systemu puścimy taneczny bigband z lat 50., zobaczymy iż te bpmy pływają jak na gramofonie ze skopanym napędem. Ci ludzie grali nierówno nie dlatego, iż nie potrafili grać równo tylko dlatego, iż manipulowanie tempem było dla nich jedną z metod ekspresji – nie myśleli w mechanicznych kategoriach, tylko grali „napierdalamento con brio”.
Rock był bardziej sformalizowany od jazzu, ale w latach 60. jeszcze w piosenkach rockowych granych do tańca zdarzały się złamania tempa czy akordy dysonansowe. Robili tak choćby Bitelsi. Pod koniec dekady wyłaniają się z tego dwie osobne ścieżki ewolucji: rock grany do tańca (a więc konserwatywny w kwestiach rytmu i harmonii) i rock progresywny do słuchania.
Brak mi wiedzy muzycznej, prawdopodobnie piszę więc jakieś głupoty – i będę wdzięczny za destruktywną krytykę, zawsze miło się czegoś dowiedzieć. Zaryzykuję prostą hipotezę, iż muzycy i tancerze nie mogą jednocześnie freestyle’ować. Albo ci, albo tamci. Narastający konserwatyzm muzyki tanecznej był odbiciem coraz luźniejszych obyczajów na densflorze.
To, co dziś zbiorczo nazywamy „disco”, było spotkaniem odmiennych tradycji muzycznych. Abba wywodziła się z ruchu „svenska dansband”, Farian i Moroder z niemieckiej „Schlagermusik”, Bee Gees i ELO uważali siebie za rockmanów, amerykańskie gwiazdy grały soul i funky.
Gdybyśmy puścili dziś to, co ci sami muzycy nagrywali kilka lat wcześniej, densflor opustoszeje. Mało kto chce tańczyć do WCZESNYCH Bee Geesów. To kolejny argument za tym, iż w latach 1970. następuje jakaś przemiana.
Dyskoteka sprowadziła te różne nurty do wspólnego mianownika maksymalnej prostoty rytmiczno-aranżacyjnej. 4/4, dur/mol, okolice 125 bpm. Dobrze to pokazuje kurczący się skład i upraszczanie kolejnych przebojów ELO. W latach 80. okazało się, iż to wszystko można zagrać na jednym keyboardzie, a w latach 90. pełna cyfryzacja sprawiła, iż zatarły się same pojęcia „instrumentu” czy „piosenki”.
Stąd górna cezura. Po 2000 muzyka zaczyna lecieć już choćby nie z cedeka, tylko z laptopa. A ten i Pendereckiego może nam przerobić na C-dur i 125 bpm oraz dobrać housowy beat do tego.
Ludzie faktycznie zaczęli robić takie przeróbki, stąd moda na mashupy, a potem electroswing czy jazzowe przeróbki Technotronic. To już jednak wykracza poza temat notki.
Moja teza jest więc taka, iż okolice 1970 to rozpoczęcie wielkiego upraszczania muzyki tanecznej, zakończonego pożarciem własnego ogona około 2000, razem z automiksem, autotunem i autowszystkim. W zalewie strukturalnej prostoty lubimy takie oldskulowe mini-komplikacje jak żywe smyczki, analogowy syntezator czy funkujący bas – stąd nostalgia.
To moja teoria na temat tych trzech dekad, raz jeszcze zapraszam do dyskusji. A ja u przejdę do konkretyzacji: moim ulubionym symbolicznym podsumowaniem tej 30-letniej tendencji jest „L’amour tououjrs” Gigi D’Agostino. Wiem, iż w Niemczech wykorzystuje go skrajna prawica, ale nie jestem w Niemczech (swoją drogą to zabawne, iż choćby oni nie wolą Aryjczyka).
D’Agostino coverował hity z lat 80. takie jak „You Spin Me Round” albo „Riddle” i jego przeróbki dobrze pokazują tendencje do upraszczania. Gigi kasuje wszelkie solówki i sprowadza rytm do najprostszego „umcyk umcyk”.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem „L’amour tououjrs” myślałem, iż to przeróbka jakiejś arii. Zakładałem, iż to jakiś zsamplowany operowy Enrico Palazzo – tym bardziej, iż nazwiska wokalisty nie ma na płycie.
Dziś, gdy mam do tego wszystkiego bardziej kolekcjonerskie podejście wiem, iż to Afrobrytyjczyk Ola Onabule. Mam nadzieję, iż jakiś ichni Zaiks wypłaca mu fortunę za udział w megahicie sprzed 25 lat, ale facet z jakiegoś powodu nie przyznaje się do swojego największego sukcesu w oficjalnym biogramie na własnej stronie.
A nie żeby tych sukcesów miał zbyt wiele. Ze strony wynika, iż jego ostatni publiczny występ miał miejsce w 2019 w Nowym Jorku, w prestiżowej hali „Pub u Joego”. Poza tym już tylko czasem lajfuje z domu.
Jak wiecie, uwielbiam takie tematy, więc gdy dziś tego słucham, myślę o sytuacji faceta w Tym Wieku, kiedy już wiadomo, iż co się miało osiągnąć, to się osiągnęło. Dwudziestolatek jeszcze może marzyć, iż dziś pub u Joego, jutro Madison Square Garden, ale sześćdziesięciolatek już wie, iż dziś lajfuje z domu, jutro z domu opieki.
„L’amour toujours” królowało na listach przebojów w tych ostatnich chwilach, kiedy świat zmierzał w dobrym kierunku. Na całym świecie miały zapanować demokracja i prawa człowieka, można było wznieść za nie toast w restauracji „Windows on the World” na szczycie World Trade Center, a w cyfrowych nowinkach widzieliśmy wolność, a nie zniewolenie.
„Gazeta Wyborcza” miała po kilkadziesiąt stron i milionowy nakład. I mało kto się spodziewał, iż tak gwałtownie to się wszystko rozpierniczy. W każdym razie ja na pewno nie.