Drodzy komcionauci – wybaczcie, iż Was trochę zaniedbuję. Wakacje, itd.
Pozwólcie więc na notkę – strzał z biodra. To odpowiedź na komentarz, zawierający pytanie, czemu w cyklu „Now Playing” nie było bitelsów.
Ten cykl z założenia jest ekshibicjonistyczny. Piszę w nim NAPRAWDĘ szczerze o tym, czego właśnie słucham (przy okazji prawdopodobnie dałoby się z niego zrekonstruować kilkanaście lat ewolucji moich gustów).
Nie o wszystkim, co mi wpada w ucho, umiem napisać coś ciekawego. Zatem, ekshibicjonistycznie: słucham sobie francuskiego zespołu „La Femme”, piosenki „Ou va le monde”.
Ciocia Wiki klasyfikuje styl tego zespołu jako psych-punk (po angielsku), jako po prostu rock (po francusku), jako pogranicze krautrocka i psychodeliki (po polsku) oraz jako po prostu psychodelikę (po niemiecku). Przyznacie, iż można ich polubić za samą tę wyliczankę!
„Ou va le monde” jest jednak uspokajająco popowe, z łagodnymi akcentami hiphopowymi. Akcent jest adekwatnie jeden: większość piosenki to rapujący monolog, nawiązujący do tytułowego „dokąd zmierza świat”.
Choć tytuł kojarzy się z jakąś refleksją o naprawie świata, to wygląda bardziej na pijacki (?) słowotok, w którym podmiot liryczny rzuca tekstami w stylu „już nie mam szacunku dla ciebie, nie mam szacunku dla siebie, no i trudno, idę swoją drogą, a ty jesteś daleko, daleko za mną”.
Towarzyszy temu refren, z którego poznałem francuski idiom „dobra gruszka”. Otóż podobno oznacza on osobę dobroduszną, naiwną, dającą się wykorzystywać.
Kobiecy głos w refrenie mówi, iż nie będzie już dobrą gruszką. Bo ma już dosyć rujnowania sobie życia historiami, które kończą się w dramach i koszmarach.
I to adekwatnie tyle. Urocze, nespa?
A co do Bitelsów… Cóż, słuchałem ich dużo w młodości. Większość utworów znam na pamięć, mogę je sobie puścić z „mentalnego odtwarzacza” (ktoś tak naprawdę robi w jakimś kryminale… Chmielarza chyba?).
Ale tak samo mam z Pink Floyd, a jednak ich słucham. Czemu więc prawie w ogóle nie słucham Bitelsów?
Jednym z wyjaśnień mogą być uwarunkowania freudowskie. „It’s because of my mother”, jak odpowiada J.J. Abrams na różne pytania.
Dzieciństwo spędziłem wśród osób dorosłych, które były zdecydowanie za Stonesami, a więc przeciw Beatlesom. Uwierzcie mi, pół wieku temu dla boomerów z warsiaskiej inteligencji to była Wisła i Cracovia.
Co oczywiście niczego nie tłumaczy, bo wiele rzeczy robię specjalnie na odwrót osobom dorosłym z mojego dzieciństwa. Na przykład: nie palę, mam lewicowe poglądy i jestem drobnomieszczańsko dorobkiewiczowski.
No ale faktem jest, iż uwięziony na bezludnej wyspie, na którym (jak u J.J. Abramsa) nie wiadomo skąd jest prąd oraz ejtisowa wieża stereo i kompletne dyskografie Stonesów i Beatlesów, zacząłbym od Stonesów. Jejku, zwłaszcza od rzadkich singli – prawdopodobnie pierwsza rzecz na talerzu gramofonu byłaby dwunastką „Harlem Shuffle”.
Czemu nie Bitelsi? Wreszcie odpowiem.
Pierwsza połowa ich dyskografii to banalne piosneczki. „She Loves You”, „Love Me Do”… no po prostu it ain’t me, babe.
Jak już zażyli LSD i przeżyli z tego powodu „wielką duchową przemianę” (wyobrażacie mnie sobie robiącego żaby w powietrzu i wypowiadającego to z Gryzącą Ironią!), zaczęli nagrywać pomysły na wielkie piosenki… których jednak nie kończyli, a teksty były bezsensownymi zapełniaczami. Piję tu powiedzmy do „Mean Mister Mustard”.
Gdzieś tam pośrodku są Beatlesi już robiący fajną muzykę, ale jeszcze dopracowaną. Ale to są pojedyncze utwory – wydaje mi się, iż „peak beatles” to „Day Tripper”. Już niebanalne, ale jeszcze ciągle dokończone i dopieszczone.
Więc na tej bezludnej wyspie z serialu J.J. Abramsa to byłby pierwszy kawałek Bitelsów puszczony przeze mnie z siódemki, już po wielokrotnym odsłuchaniu pełnej dyskografii Stonesów. Którą – o ironio – znam dużo słabiej od dyskografii Beatlesów. Bo tę drugą do przewyrzygu wysłuchałem w młodości za sprawą freudowskiej kontestacji (aż do b-tracków i „wersji tylko na acetacie”, latało to w trójce!). A do tej pierwszej po prostu nic mnie nie motywowało, za dużo w muzyce się jednak wydarzyło przez te 60 lat…