Now Playing (197)

ekskursje.pl 1 rok temu

Jednym z najciekawszych dla mnie zjawisk dwudziestowiecznej popkultury była ewolucja rocka z muzyki skrajnie patriarchalnej i heteronormatywnej w muzykę emancypacji mniejszości (gendrowo-seksualnych, ale nie tylko).

Kiedy rock był muzyką Afroamerykanów, nie było w nim miejsca dla żadnego figo-fago. Chętnie poznam kontrprzykłady!

Niespecjalnie było w nim też miejsce dla kobiet. Kobiety wczesnego rocka były zwykle marionetkami w rękach dość ponurych kolesi typu Phil Spector, Ike Turner czy Sonny Bono, którzy modelowali je na wzór ówczesnych męskich fantazji – stereotypów idealnej gospodyni domowej, grzecznej dziewczynki, niegrzecznej dziewczynki, fajnej dziewczynki.

Tutaj kontrprzykłady sam bym umiał podać, Wandę Jackson i Brendę Lee, ale gwałtownie odbiję piłkę mówiąc, iż nie były popularne wtedy w Stanach, tylko raczej po naszej stronie Atlantyku, i to bardziej w latach 80., na fali nostalgii rockabilly.

Poza tym to były raczej piosenkarki country czy też gospelowe, które nagrały pojedyncze rockowe single. Ale chciałbym wrócić do kwestii figofago, by nie rzecz wręcz Die Figofagenfrage.

Kiedy zaczynałem swoją miłość do rocka, hard rock przepoczwarzał się heavy metal (Iron Maiden, Black Sabbat, AC/DC). Potem doszły mi post-punk i rock progresywny, no wiecie, King Floyd i Pink Division.

Piosenki opowiadały o upiorach, piekielnych dzwonach i szubienicach. Generalnie od razu czułem, iż rock to muzyka dla takiego spierdolonego przegrywa jak ja (i w zasadzie w kategorii „wczesnoejtisowa muzyka dla przegrywów” uważam siebie za eksperta – if losers had contests there’s no doubt how you’d do; the undefeatable you).

Czy polubiłbym wczesnego rocka z czasów, gdy bohaterem każdej piosenki był Chad Alfa, król każdej imprezy, co to wszystkie laski są na jedno jego pstryknięcie? Akurat w tamtych czasach w Ameryce o przegrywach śpiewali raczej gwiazdorzy tradycyjnej estrady, jak zacytowany powyżej Mel Torme.

Zrobię tu dygresyjne nawiązanie. W komedii „Top Secret” Val Kilmer gra rokendrolowego Chada Alfa, który trafia do NRD.

W berlińskiej restauracji „Der Pizza Haus” staje przed zadaniem udowodnienia miejscowej Resistance, iż nie jest Melem Torme. Dziś jestem trochę jak ten starszy pan, który wzdycha „to nie jest Mel Torme”…

Im bardziej świadomie analizuję popkulturę, tym bardziej czuję się rozdarty w tożsamości. Gdyby mnie Wehikuł Czasu (TM) przeniósł do fiftisów, to komu bym kibicował w stereotypowej bijatyce „jocks vs greasers” (sparodiowanym w „Indiana Jonesie 3”)?

Socjoekonomicznie bliżej mi przecież do studentów w uczelnianych bluzach. A jednak serce ciągnie mnie do odzianych w skórę motocyklistów, jak psa Ynka do wilków (w praktyce pewnie złomotaliby mnie jedni i drudzy).

Kiedy więc rock stał się muzyką dla nerdów, przegrywów i dziwolągów? Wydaje mi się, iż brakującym ogniwem jest pan Arthur Brown.

Przeszedł do historii jako twórca jednego przeboju, ale cała płyta jest fajna, polecam. Gdy słucham z winyla, robię to klasycznie, strona a, strona b. Nie ma słabych momentów.

Fragment jego największego przeboju zobaczyłem dziecięciem będąc w jakimś filmie dokumentalnym o historii rokendrola, który puszczali w Studiu 2. Długo potem tego szukałem!

Od pierwszej nuty słychać, iż muzycznie dla niego z kolei inspiracją byli Animalsi. Wydaje mi się, to oni wymyślili kanon stosowania instrumentów klawiszowych w muzyce rockowej – a konkretnie Alan Price.

Animalsi też nie stronili od piosenek od przegrywów, ale ogólnie byli NORMALNI. Dopiero Arthur Brown przenosi tę estetykę w świat masek, innuendo i scenicznej pirotechniki.

Jako dziecko najpierw tę piosenkę interpretowałem w najprostszy sposób, iż chodzi o boga piekielnego ognia. Z wiekiem przyszło zrozumienie, iż skoro ten bóg ma kogoś wyrwać z niewinności, to chodzi tu o rozwiązanie czyjegoś Figofagenfrage.

Emancypacyjny przekaz tego spektaklu jest intuicyjnie oczywisty choćby dla dziecka. „Człowieku, tańczę dla ciebie w skórzanej masce jarmarcznego demona, więc mi nie mów, iż TO TY czujesz się obciachowo”.

Znalazłem rozmowę z Brownem, która ma tyle lat co ja. Brytyjski dziennikarz próbuje z niego zrobić głupka, ale wydaje mi się, iż piosenkarz wychodzi z tego starcia zwycięstko – potwierdzając przy tym, iż ten emancypacyjny program był świadomym zamierzeniem artystycznym.

No cóż, dziękuję panu, panie Arturze, iż popchnął pan ewolucję rocka w słusznym kierunku.

Idź do oryginalnego materiału