Najnowsza płyta Bryana Ferry „The Jazz Age” przenosi sztukę odczapistycznego kowerowania na wyższy poziom. Kupiłem od razu jak wyszła, bo w ogóle uwielbiam estetykę glam i postglam. Lubię też różne uwspółcześnione podejścia, w rodzaju nordyckich remiksów czy zabójczego kowera z „Sucker Punch” (który spodobał mi się jeszcze bardziej, jak już w końcu obejrzałem film).
Płyta „The Jazz Age” to z kolei nie tyle uwspółcześnienie, co uwstecznienie. Ferry nie śpiewa, tylko dyryguje jazzowym ensemblem, grającym w stylu lat dwudziestych – klarnety, trąbki, saksofony i banjo.
Dla zachowania klimatu z epoki nagrywano starymi technikami. Bez wielościeżkowych miksów i cyfrowego masteringu. Zespół siedział w jednym pomieszczeniu i grał do jednego mikrofonu, jak ongi.
Wychodzi przez to, oczywiście, dźwięk gorszej jakości. Ale to jest cała pułapka muzyki. Przecież nie słuchamy jej po to, żeby doceniać odsłuch aksamitnych basów, tylko żeby pozwolić myślom na odprężone wędrowanie szlakiem różnych skojarzeń.
A tak się składa, iż muzyka Bryana Ferry zawsze prowokowała do wyobrażenia sobie czegoś w rodzaju podziemnego baru z okresu prohibicji, w którym podejrzanego autoramentu osobnik w białym smokingu trzyma w jednej ręce cygaro, w drugiej stelaż od mikrofonu, a damy mdleją z wrażenia. Jeszcze zabawniej się to wyobraża, kiedy to jest choćby grane w takim stylu.
Polecam więc gorąco. Oczywiście, jako płytę do kupienia, bo przecież wszycy chcemy, żeby płyty nagrywali artyści tacy jak Bryan Ferry, a nie Ziutek Ze Szwagrem Creative Commons Band.