
W nowym filmie Seana Bakera najbardziej imponuje mi wolta, która dokonuje się w sposobie przedstawiania opowiadanej historii. Początkowo oglądamy całą opowieść z perspektywy głównej bohaterki. Od pierwszej sceny, z pojawiającym się na ekranie tytułem, dominuje Anora (Mikey Madison). Widzimy i oceniamy świat jej oczami, podążamy za nią krok w krok, ufając jej percepcji, i zawsze bezwarunkowo stając po jej stronie. Jednak po pewnym czasie (od momentu pojawienia się "ludzi od brudnej roboty") reżyser zmienia perspektywę opowiadanej historii.

Od tego momentu kamera przestanie podążać za Anorą i skupi się bardziej na postaci Igora (Yura Borisov), bogu ducha winnego emigranta, który niefortunnie znajdzie się w centrum całej tej afery. od dzisiaj zaczniemy przyglądać się głównie właśnie jemu. Z niekłamaną przyjemnością obserwuje się ten dokonujący się na naszych oczach proces powolnego zaciekawienia, które przeradza się w fascynację, a może - na pewno - w coś więcej. Bohater dostrzega beznadziejną sytuację Anory i po cichu spróbuje ją wesprzeć.

Początkowo nieśmiało zacznie okazywać jej sympatię, przejawy, której bohaterka odbierać będzie jako czystej wody afront. Będąc zupełnie zagubioną, Anora podświadomie i z premedytacją wypiera wszelkie oznaki okazywanego dobrego serca. Nie potrzebuje go, bo zaburza i rozwadnia postrzeganie jej głównego celu: utrzymania nieutrzymywalnego związku z rosyjskim dziedzicem.

Oczami bohatera obserwujemy powolne budzenie się z wykreowanego przez samą Anorę snu. Stopniowo rozwiewa się ułuda, która od samego początku nie zwiastowała sukcesu. Czy bohaterka zechce dostrzec tego, który postanowił objąć ją bezwarunkowym parasolem sympatii? Będzie ciężko, tak, jak ciężko jest spróbować popatrzeć na świat cudzymi oczami. W końcówce filmu każdy widz dojrzy coś innego. Dla mnie stanowi ona zerwanie z wyobrażeniem o świecie, który od początku istniał tylko w głowie bohaterki. Brawo, panie Baker!