Bardzo Zacny Jubileusz
Czy jest więc w ogóle sens pisać w tym momencie jakąkolwiek recenzję? Ocena recenzenta nie będzie i tak miała żadnego znaczenia dla popularności spektaklu. Teatr co najwyżej może wybrać fragmenty recenzji do wspierania działań marketingowych, a po latach ponownie – składając książkę z okazji Bardzo Zacnego Jubileuszu – przypomnieć dawne sukcesy piórami tych, którzy będąc znawcami, niewątpliwie napisali coś profesjonalnego.
Czy więc jakiekolwiek znaczenie będzie miało to, iż napiszę, iż scenografia była bardzo funkcjonalna, a kostiumy starannie przygotowane, oddające obraz mody tamtych czasów? Choć jednakowość kostiumów w niektórych scenach zbiorowych przypominała raczej umundurowanie? Że aktorzy znakomicie śpiewali choćby wtedy, kiedy tańczyli? Że być może ze zmęczenia długimi próbami i kolejną prezentacją brak było w ich tańcu energii, co sprawiało, iż czasem wyglądało to na ciężką pracę, a nie euforia z zakomponowanego ruchu? A może to wrażenie spowodowane było tym, iż kiedy tańczyli (choć miał to być taniec radości), tak mało się uśmiechali?
fot. Dawid Stube, Deszczowa piosenka
To wszystko i tak nie ma znaczenia, ponieważ – mimo pewnych zmian – widz otrzymuje to, czego i tak się spodziewał, a recenzenckie uwagi mogłyby tylko popsuć wszystkim przyjemność.
Satysfakcję z otrzymanego dzieła-produktu widzowie wyrażali po każdym z numerów muzycznych burzliwymi oklaskami.
Wielki hit musicalowy
W przypadku wielkich hitów musicalowych (czy też adaptacji musicali filmowych) działa przede wszystkim magia tytułu i zasada: „Znacie? To posłuchajcie”. To bezpieczny i wielokrotnie sprawdzony sposób na sukces. Wykorzystali go już twórcy filmu „Deszczowa piosenka” w latach 50. ubiegłego wieku. Znakomita większość utworów muzycznych, które kojarzymy z tym filmem, pojawiła się wcześniej w innych filmach musicalowych.
W drodze po sukces łatwiej iść pewną i utartą drogą niż stawiać na niepewną strategię odkrywcy. Konsekwencją jest, iż tak trudno o musicale prapremierowe.
Jeśli nowe musicale powstają, to na podstawie dzieł literackich lub filmowych, które same wcześniej były hitami. Owszem Teatr Muzyczny ma kilka prapremier na swoim koncie, na przykład „Irenę” (którą określono mianem dramatu muzycznego) czy „Virtuoso”, ale do realizacji ich sięgnięto po sprawdzone, amerykańskie siły, mające za sobą doświadczenie tworzenia dla i na Broadwayu. Nic w tym dziwnego, to przecież Amerykanie stworzyli ów gatunek teatru i to oni najlepiej wiedzą, jak powinien on wyglądać. A widzowie także chcą otrzymać „prawdziwy amerykański produkt” i też dobrze wiedzą, jak powinien on wyglądać.
fot. Dawid Stube, Deszczowa piosenka
Pytanie więc, czy warto stawiać jeszcze jakiekolwiek wymagania artystyczne produkcjom musicalowym, czy też wyłącznie oceniać konkretny „wykon” znanej fabuły, ewentualnie porównując go z takim czy innym oryginałem lub też poprzednimi wykonaniami?
Jakie znaczenie dla poznańskiego spektaklu ma to, jak wyglądał film z 1952 roku czy wystawienie z Teatru Roma sprzed dziesięciu lat? Widzowie nie chcą, by taki rodzaj teatru ich zaskakiwał i dokładnie to dostają. Twórcy „pierwowzorów” też nierzadko zabezpieczają się przed cudzymi pomysłami i udzielają licencji na wystawienie tylko pod warunkiem, iż nic nie zostanie w inscenizacji, muzyce czy wykonaniach zmienione.
Zaskakujący drobiazg
Jednak coś mnie zaskoczyło w poznańskiej „Deszczowej piosence” – szczegół, drobiazg, na który pewnie kilka osób zwróciło uwagę. Nie wiem, czy to wina licencji, pomysłu reżyserskiego czy improwizacji aktorskiej. Może to efekt drobiazgowej dbałości o to, by klimat epoki odtworzyć wraz z jego umysłowością, nawykami i zwyczajami? Tylko po co?
W tej teatralnej przewidywalności to jedno pytanie było jak nagły rozbłysk światła i uczepiłam się go z całą mocą, próbując przyjrzeć się przedstawieniu w reżyserii Tadeusza Kabicza. Czy jeżeli musicale przygotowywane są zgodnie z zasadą powielania istniejącego porządku, to taką samą rolę ma odgrywać rzeczywistość sceniczna? Do tej refleksji skłoniła mnie choćby nie drobna scenka, tylko gest jednego z aktorów z początków spektaklu.
Wyglądało to tak. W prześwitach między łukami na scenie gromadzi się tłum wielbicielek Dona (Tomasz Więcek) i Liny (Anna Lasota). Usiłują zajrzeć do niewidzialnego dla nas wnętrza, w którym znajdują się gwiazdy. Tłumek wielbicielek zostaje rozpędzony przez – jak przypuszczam – kelnerów, to tłumaczyłoby ścierkę do naczyń w rękach jednego z nich. Otóż ów mężczyzna rzeczoną ścierką wali po pupach dwie z wielbicielek. Gest dobrze znany, familiarny nawet, wykonywany najczęściej przez wkurzone kucharki albo matki, dla których ścierka jest tyleż skuteczną, co bezbolesną bronią.
fot. Dawid Stube, Deszczowa piosenka
Ale dlaczego taki gest tu, na scenie, w trzecim dziesięcioleciu dwudziestego pierwszego wieku, w którym poufałe klepnięcia po pupie są uznane za działania naruszające granice kobiet?
Wraz z rozwojem akcji sprawa zaczęła mi się nieco wyjaśniać za sprawą ról kobiecych. Tradycyjnie wiadomo, iż w porządnej fabule muszą być dwie protagonistki walczące o tego samego mężczyznę. Jedna jest trochę zadziorna, ale w gruncie rzeczy o gołębim sercu, kocha mężczyznę, jednak nie jest łatwa i karnie czeka, aż on zwróci na nią uwagę. Od początku wiadomo, iż to ona ostatecznie zwycięży, czyli dostanie samca alfa.
Druga jest jej przeciwieństwem: pewna siebie, zdobyła jakąś pozycję, narzuca się mężczyźnie, który jej nie chce (bo grzecznie czeka na tę jedyną), słowem jest zła: intryguje, szantażuje i na dodatek jest beztalenciem (które co prawda jest gwiazdą, ale nie wiadomo dlaczego). To Kathy (Oksana Hamerska) i Lina. Ponieważ ta druga jest z definicji czarnym charakterem, w tej historii trzeba to uzasadnić każdym jej słowem, gestem, uśmiechem. Przecież to niewątpliwie jej wina, iż ma nieprzyjemną barwę głosu, a kino właśnie wchodzi w fazę dźwiękową. choćby bardzo rozsądne uwagi Liny, jak ta, iż nie może składać wyznania miłości bukietowi róż (bo w nim ukryto mikrofon), przyjmowane są z rozdrażnieniem.
fot. Dawid Stube, Deszczowa piosenka
Ukłonem realizatorów w stronę postaci Liny było dołożenie jej piosenki, w której ta zastanawia się: „Co ze mną nie tak?”. Miałam ochotę jej odpowiedzieć: „Kochana, z tobą wszystko dobrze! To ze światem jest coś nie tak”.
No proszę, jednak musical też potrafi skłonić do refleksji. To dobrze, inaczej istnieje niebezpieczeństwo, iż byłby tylko masowo reprodukowaną wersją tego, co już utrwalone, zastane i bezpieczne w swojej niezmienności.