NOC KOMETY. Science fiction, horror i komedia w jednym, czyli absolutny ejtisowy kult

film.org.pl 11 miesięcy temu

Tak Tomek zagadywał kolejne dziewczyny na ulicach rodzinnego Los Angeles (ciekawe, czy któraś pozwała go już o molestowanie?). A potem na podstawie ich w większości niezbyt lotnych odpowiedzi napisał scenariusz filmu Noc komety. Proste, prawda? Taka też jest cała historyjka, mocno obrazkowa. Ot, na wieczornym nieboskłonie ma przelecieć tytułowa kometa, na której obserwację przygotowuje się cały świat. Cały? Nie, jedno jedyne kino gdzieś w mieście jest miejscem, w którym Regina Belmont (zajefajna Catherine Mary Stewart z klasyczną burzą włosów) bezustannie opiera się szturmującym klientom, drętwemu szefowi i konkurencji na automacie Atari, a po skończonej robocie zostaje w projektorni, by parzyć się ze swoim kochasiem – tym samym, który w przyszłości „zaszczyci” swoimi nocnymi wizytami Tarantinowską Pannę Młodą. Nad ranem zostawiona samopas laska ogarnia, iż nie ogarnia tego, czemu ulice są puste i zarazem pełne ubrań oraz jakiegoś pyłu. Nie ma jednakże zbyt wiele czasu w analizę, bo niemal od razu atakuje ją jakieś zombie wie co.

Streszczając krótko Noc komety: ona i jej młodsza siostrzyczka (urocza Kelli Maroney, której postać bezpośrednio zainspirowała narodziny Buffy Summers – pogromczyni wampirów) muszą teraz przeżyć same w wielkiej, nie tak do końca wyludnionej metropolii, stawiając czoła nudzie, skutkom przelotu komety oraz brakowi samców, którzy by je zabawiali. Gdzieś w tym wszystkim plątają się jeszcze naukowcy na skraju załamania nerwowego oraz przygrywa wesoła rozgłośnia radiowa. Słowem: żyć nie umierać! Oczywiście do rytmów ówczesnych hitów muzycznych – wcale przy tym niewyeksploatowanych przez dekady od premiery, ścieżka dźwiękowa bowiem składa się tutaj z mniej kanonicznych szlagierów popowo-rockowych, choćby jeżeli przypieczętowanych nieodzownym Girls Just Want to Have Fun (tu wyjątkowo w wykonaniu Tami Holbrook). Wszak czyż nie o to rozchodzi się nie tylko ekranowym heroinom filmu Noc komety, ale także obcującym z nimi widzom – o dobrą (nawet jeżeli miejscami tanią i niewyszukaną) rozrywkę?

A tej u Eberhardta wystarczająco dużo jak na zaledwie dziewięćdziesiąt minut seansu oraz powagę podjętego tematu. Wszak kosmiczny holocaust przemieniający większość osób w toaletę dla kotów, wybranych szczęśliwców w krwiożercze mutanty o ajkju pomidora, a pozostałych przy (w miarę normalnym) życiu przyprawiający o dreszcze niespokojne, to sprawa nie w lufę dwururki dmuchał. Jest więc w tym wszystkim lekka nutka grozy, ale i nostalgii – niekoniecznie za konkretnie minionymi czasami – jaką mimowolnie wyzwalają już same zdjęcia opustoszałych ulic wielkiego miasta, klimatycznie skąpane w czerwonawych filtrach, ustawiające zarazem całą atmosferę filmowej przygody. Jest też parę co bardziej dramatycznych momentów, także i tych na nagły atak serca, spawacza bądź kryjącego się za drzwiami komornika sądowego. Jest również kilka tak zwanych twistów, czyli scen opartych na zasadzie: „ojej, tego się nie spodziewałem/am!”. Oraz kilka smaczków dla uważnych.

Wszystko to jednak ginie wyraźnie pod wszechobecnym nastrojem niczym nieskrępowanej, foczej frajdy, której filmowcy ani na moment nie próbują zatuszować, gdyż doskonale wiedzą, iż chociaż ambicji oraz pomysłów im nie brak, to robią czyste kino eskapistyczne – i to w dodatku drugiego sortu, czyli takie z gatunku „pij i oglądaj!”. Aczkolwiek także na trzeźwo i do symbolicznego kieliszka wina pitego przy rodzinnym obiedzie jest to zwyczajnie, tak po ludzku, sympatyczna produkcja, automatycznie wywołująca miskę egzotycznych owoców na twarzy i przywracająca młodzieńczy trądzik u osób pamiętających moment premiery filmu. Chwilami jest bardzo kiczowato, a ogólnie od całego przedsięwzięcia bije wręcz dziewicza naiwność, takież swoiste ugrzecznienie oraz tania otoczka (projekt kosztował zaledwie siedemset tysięcy martwych prezydentów, czyli mniej więcej tyle, ile dziś Disney przeznacza na jedno ujęcie czegokolwiek).

Lecz wyraźnie bije też serce ruchomego obrazu, który skrzy się energią, dowcipem i beztroską młodości, która nie gaśnie choćby w dniu sądu (prawie) ostatecznego. No i tak lubianą chemią. I fizyką też. A broni się full profeska wykończeniem, pomysłowością, jako taką oryginalnością, nieowijaniem w bawełnę oraz, nade wszystko tym, iż nie traktuje widza jak skończonego idioty tylko dlatego, iż ten otrzymał właśnie produkt jeszcze nie tak dawno określany mianem „straight to VHS”. Jak na ironię, pomimo swojego oczywistego, B-klasowego sznytu Noc komety była przebojem w kasach kinowych, gdzie swój marny budżet przemieniła w kilkanaście milionów baksów – czemu z pewnością przysłużyło się nieco to, iż aby ją obejrzeć, nie potrzeba było dowodu osobistego. Jest to bowiem jedno z pierwszych w historii dzieł fabryki snów oznaczone niechlubnym certyfikatem PG-13.

Fakt posiadania tejże – a co za tym idzie brak jakiegoś gore, nadmiernej przemocy, seksu czy wielu przekleństw – nie powinien jednak przekreślać całego tytułu w oczach ocalałych z niebytu nowej ery, wypełnionej Internetem, komórkami i zalewem superherosów w trykotach. Tutaj o Ziemię – czy też raczej o jej skrawek z Aleją Gwiazd – walczą zwykłe, niedojrzałe dziewczyny. I być może dlatego Noc komety tak łatwo ujmuje, stanowiąc kwintesencję definicji hitu wideo. Przy okazji to także niezwykłej urody kronika przeżywających swoją drugą młodość lat 80., gdyż znajdziemy tu wszystko, co określało tamtą dekadę i całą ówczesną popkulturę. Megakult. Nic, tylko oglądać. I pić. W końcu chodzi o to, by dobrze się bawić – choćby na apokalipsie…

*Tak brzmiał roboczy tytuł filmu. Takie rzeczy tylko w erze fałhaesów.

Idź do oryginalnego materiału