Krzysztof Komeda zdecydowanie zasługuje na spektakl muzyczny. Warszawska premiera widowiska Nim wstanie dzień była znakomitym hołdem muzycznym dla niego. Zarówno publiczność jak i muzycy bawili się w trakcie tego spotkania fantastycznie. Chociaż ja nie nazwałbym go spektaklem.
„Nim wstanie dzień to spektakl teatralny dedykowany pamięci Krzysztofa Komedy. Opowiada o życiu, karierze, jak również tragicznym wypadku − bezpośredniej przyczynie śmierci jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów oraz pianistów jazzowych XX wieku.” Taki opis widnieje na stronie internetowej spektaklu. Faktycznie oglądamy opowieść o życiu, miłości do muzyki i kobiet oraz przedwczesnej śmierci wspaniałego polskiego muzyka i kompozytora jazzowego. Scenariusz i reżyseria Krzysztofa Witkowskiego – muzyka, producenta, pedagoga i terapeuty – sprowadziły jednak widowisko bardziej do koncertu niż spektaklu. Poczuli to również widzowie, którzy gwałtownie zaczęli oklaskiwać każdy kolejny pojawiający się utwór aż po bis na koniec. Niemniej koncertu znakomitego z pięknie zaaranżowaną i wykonaną muzyką. Ona grała pierwsze skrzypce. I słusznie.
Zachwyciła mnie zwłaszcza interpretacja najsłynniejszej chyba piosenki Komedy, skomponowanej do filmu Prawo i pięść w reż. Edwarda Skórzewskiego i Jerzego Hoffmana z 1964 r. Szkoda tylko, iż twórcy zdecydowali się tak gwałtownie ją nam zaserwować. O ile historia Komedy opowiadana jest raczej chronologicznie, to wplecione utwory zdają się być dobrane według potrzeby budowania nastroju sceny. Dlatego wolałabym, żeby dłużej potrzymali nas w niepewności i zaciekawieniu i zachowali tytułową piosenkę na koniec.
Muszę przyznać, iż nie rozumiem natomiast koncepcji ubrania muzyków jako pracowników ochrony zdrowia (lekarzy?). Wchodzą na początku na scenę, na której już leży umierający Komeda (Michał Kosela). Stają przy nim krótko, zanim zasiądą do instrumentów. Taki spoiler zakończenia. Muzyka jako lekarstwo duszy? Zbyt trywialne. Historia życia opowiedziana przez umierającego człowieka na łożu śmierci? Jeszcze bardziej i zupełnie niepotrzebne. Szkoda, iż twórcy nie zdecydowali się na prostotę. W teatrze znanych jest wiele spektakli, w których muzycy znajdują na scenie i z powodzeniem są częścią krajobrazu scenicznego. Bez nadzwyczajnych prób wkomponowania ich w to środowisko i takich przebieranek. W tym przypadku chyba przyniosło to skutek odwrotny od zamierzonego.
Postawiłabym również znak zapytania przy postaci Krzysztofa Komedy granej przez Michała Koselę. Rola jest faktograficznym monologiem przerywanym utworami granymi przez zespół. Żałowałam, iż chociaż w niektórych momentach, twórcy nie zdecydowali się na wykorzystanie ich jako ścieżki dźwiękowej dla monologu. Miałoby to jak największy sens, skoro Komeda tworzył właśnie taką muzykę. Sama rola zagrana niestety bardzo średnio – w zasadzie nic się nie działo. Cała scenografia pokoju szpitalnego, z którą aktor praktycznie nie wchodzi w kontakt (poza leżeniem w łóżku na początku i na końcu), traci przez to sens. Kiedy uwaga widzów skierowana jest na zespół, Kosela pokłada się na podłodze albo w bardzo oniryczno-sentymentalno-mdłym geście przekłada jakieś nuty lub zdjęcia. Dużo lepiej wypada natomiast jako wokalista w dwóch śpiewanych przez siebie utworach.
Mimo tego jest na szczęście na co popatrzeć. Mocną stroną widowiska oprócz znakomitej muzyki są grafiki autorstwa Agaty Szuby zanimowane przez Daniela Kusaka. Przepiękne wizualizacje wspaniale opowiadały mało znaną historię wybitnego polskiego jazzmana.
Nim wstanie dzień to spektakl, któremu bliżej do koncertu (w końcu scenarzystą i reżyserem jest muzyk). I wolałabym, żeby właśnie nim był. Koncertem z wstawkami biograficznymi o wciąż mało popularnej historii życia i twórczości Krzysztofa Komedy Trzcińskiego. W tle widzimy piękne animacje graficzne a w finale słyszymy: za noc, za dzień, doczekasz się, wstanie świt.