Solidny powrót do korzeni
Jurassic World: Odrodzenie to film, który w dużej mierze sięga do korzeni całej serii. Jak zwykle mamy do czynienia z motywem chciwości i próbą kontrolowania natury. Jednak tym razem scenarzyści postarali się o coś więcej — połączyli wątki z klasycznej trylogii Jurassic Park i nowszej serii Jurassic World, budując świat, w którym dinozaury i ludzie… mogą współistnieć w nowej erze tzw. neojurajskiej. Ale tylko w odosobnieniu, głównie w strefie równikowej. Dodatkowo okazuje się, iż 15 lat wcześniej, właśnie w tej części świata, założono tajne laboratorium. Celem było krzyżowanie dinozaurów — nie z powodów naukowych, ale komercyjnych. Miały przyciągać tłumy do parków rozrywki. I brzmi to trochę jak fabuła gry komputerowej — zresztą fani Jurassic World Evolution dokładnie wiedzą, o czym mówię. Film wręcz wygląda momentami jak ożywiona rozgrywka z tej serii.
Były też ambicje, żeby Odrodzenie miało klimat thrillera, może choćby horroru. Sugerowały to zarówno pierwsze zapowiedzi, jak i sam pomysł na mutanty dinozaurów — nowe, nieprzewidywalne, potężniejsze niż kiedykolwiek. choćby logo na początku filmu zdaje się nawiązywać stylistyką do tego pomysłu. Ale niestety… klimat grozy nie wybrzmiewa. Ani razu nie poczułem tego dreszczu niepokoju, jaki dawały kultowe sceny z pierwszego Jurassic Park czy choćby z Jurassic World sprzed kilku lat. Napięcie? Minimalne. Strach? Raczej nie…
Mocną stroną siódmej części sagi o dinozaurach jest bez wątpienia muzyka. Alexandre Desplat, znany z subtelnych i emocjonalnych partytur, w tej odsłonie umiejętnie nawiązuje do kultowej ścieżki dźwiękowej Johna Williamsa. Co ważne — nie próbuje jej poprawiać ani przepisywać na nowo. Zamiast tego prowadzi z nią muzyczny dialog, zachowując szacunek do oryginału, a jednocześnie dodając coś od siebie — bardziej refleksyjne, wręcz melancholijne brzmienia, które pasują do „epoki neo-jurajskiej”.
Na uwagę zasługuje też kilka ról aktorskich. Scarlett Johansson jako Zora Bennett zaskakuje — to postać najemniczki, która pod twardą skorupą skrywa ludzkie emocje, moralne rozterki i więcej empatii, niż moglibyśmy się spodziewać. To ciekawie napisana postać i dobrze zagrana — nieprzeszarżowana, bez tanich one-linerów. Z kolei John Bailey w roli doktora Henry’ego Lumisa wypada bardzo wiarygodnie. To naukowiec z prawdziwego zdarzenia — nie szalony geniusz, nie korporacyjny cynik, tylko człowiek z pasją, który chce zrozumieć dinozaury w ich naturalnym środowisku. Wreszcie mamy postać naukowca, której się wierzy. Niestety, nie każdy element obsady działa równie dobrze. Robert Friend jako Martin Krebs, główny czarny charakter tej części, wypada dość nijako. Jego motywacja jest mało przekonująca, brakuje mu charyzmy, a postać wydaje się raczej obowiązkowym punktem na liście: „ktoś musi być złolem”, niż realnym zagrożeniem. To spory minus, zwłaszcza w filmie, który próbuje bawić się gatunkiem thrillera.
Smutne powtarzanie błędów
I oczywiście, jak w każdym filmie o dinozaurach… kuleje logika. Najbardziej absurdalna scena? Ta z dobrze nakarmionym tyranozaurem, który próbuje odpoczywać, ale zostaje przypadkowo wciągnięty w konflikt – zabawę w berka przez mało myślących rozbitków. W realnym świecie? Najedzone drapieżniki nie gonią ofiar bez potrzeby. A tutaj: klasyczne hollywoodzkie „bo tak”. Wiem, iż takie motywy są potrzebne do napędzania fabuły, ale nie są one najszczęśliwsze. Druga scena, która boli, to bohater z uszkodzoną nogą — który w finale biegnie sprintem z innymi, jakby nic się nie stało. Takie rzeczy wybijają z klimatu i każą pytać: „czy ktoś to sprawdził przed montażem?” A może to jakaś nowa instalacja Mortal Kombat? Do tego dochodzi jeszcze CGI. Jest poprawne, ale szkoda, iż zrezygnowano całkowicie z animatroniki. Te fizyczne modele dinozaurów z pierwszej trylogii miały duszę, masę i realizm. Dziś wszystko wygląda jak dobrze wyrenderowany trailer — poprawnie, ale bez efektu „wow”.
I w tym kontekście wybrzmiewa jedna z kwestii wypowiadanych przez bohatera filmu: „Dinozaury już nikogo nie interesują. Spowszechniały.” I może coś w tym jest. Bo jeżeli choćby dinozaury w Jurassic World zaczynają być przewidywalne, to znak, iż coś się wypaliło. Mamy produkt z wielkim budżetem, świetnym marketingiem, ogromnym potencjałem… ale też z zauważalnymi brakami.
Mimo wszystko — warto
Może nie jako emocjonującą kontynuację, ale jako próbę zamknięcia epoki z szacunkiem dla fanów. Jurassic World: Odrodzenie można spokojnie postawić gdzieś pomiędzy pierwszą a drugą trylogią — nie rewolucja, ale też nie porażka. Dinozaury żyją dalej. Tylko trochę ciszej.
Na film Jurassic World: Odrodzenie zapraszamy do sieci kin Cinema City.