Nieznośna lekkość zombiaków

krytykapolityczna.pl 3 tygodni temu

Dorota Masłowska, Magiczna rana, Karakter 2024

To adekwatnie nie tyle imię, ile taki pseudonim, który nadał mi znajomy mamy i tak już się ogólnie przyjęło.

Tak, może niezbyt efektownie, zaczyna się pierwsze opowiadanie. Zatem czy to zbiór opowiadań, czy powieść? A kto po Masłowskiej spodziewał się napisanej po bożemu powieści? Chyba tylko ktoś, kto nigdy ani nic jej, ani o niej nie czytał. Ale wiadomo – opowiadania źle się sprzedają, więc umówmy się, iż to jest powieść – pracowity redaktor mógłby taką, niezbyt długą, z tego wykroić.

Chyba byłaby to powieść o barmanie nieudaczniku, czarnej owcy z dobrej rodziny. Tatuś, profesor socjologii, bił go pasem, więc i on studiował socjologię, ale nie skończył. Kiedyś, podczas wegańskiego wesela („mało żarcia, sery z ekozagrody, stek z papieru czerpanego i inne delikatesy, od których jest non stop zajęty kibel”) został seksualnie wykorzystany przez małoletnią kuzynkę, która miała czerwoną błyskawicę na sukience. Czuł się, jakby wystąpił w jakimś filmie „i to choćby nie był jego film, tylko jakiejś progresywnej gówniary, która naoglądała się porno dla dziewczynek, gdzie mężczyźni są traktowani kompletnie przedmiotowo”.

Historię barmana z tatuażem, „rzeczywistość – tonie – rzeczywistość”, musimy sobie sami poskładać, ale oprócz niego spotkamy wiele różnych postaci, których losy czasem ze sobą się zazębiają, a czasem nie. Ostatecznie więc bardziej to opowiadania niż powieść. Wszystkie jednak dzieją się w tym samym uniwersum, w świecie, jakim chce go nam przedstawić autorka.

Na pierwszy rzut oka dzieli się on na biedę i bogactwo, ale tak naprawdę to podział na autentyzm, którego jest bardzo mało, i fałsz: świat pozorów, snobizmów, żałosnych aspiracji, unifikujących mód, szemranych autorytetów.

Tłumy zbierają się, gdy do zapyziałego miasteczka przybywają celebranci, czyli youtuberzy i inni influencerzy, a każdy jest bogaty w milion followersów. Wysiadają z wypasionych terenówek i są dziwacznie ubrani. A każdy chce z nimi mieć selfie.

Pieczywo należy kupować w Chlebowni, która sprzedaje chleb miso i brioszki – co prawda spalone na węgiel, ale najlepsze w Warszawie – a tak naprawdę sprzedaje jedynie dystynkcję. Może ją też wyznaczać pogarda dla biednych i pińcetplusów.

Język pęta nam polityczna poprawność. Myślimy prostytutka, a mówimy pracownica seksualna. Masz coś ochotę powiedzieć dziewczynie? „Ale nie mówisz, bo wiesz, iż świadoma swoich uprawnień poda cię niezwłocznie do sądu psychologicznego, w którym zostaniesz w wycieńczającym procesie skazany na wieczną infamię za jakąś psychozbrodnię, która ma nazwę tylko po angielsku”.

Nie jesz glutenu albo masz inne ADHD i prawie wszyscy, choćby ci, których na to nie stać, chodzą na psychoterapię i biorą leki. Psychoterapeuta ma dla nich dziesięć minut i radę, żeby się zrelaksowali i gdzieś wyjechali. A oni co najwyżej mogą wyjechać do pracy do Anglii.

Kobieta opiekująca się (chyba dobrze) czyjąś umierającą matką nie może się po prostu opiekować – ona wytwarza wokół tego żenujący teatrzyk świątobliwości.

Za nic ma się tu tradycję i historię. Na pozostałościach obozu koncentracyjnego powstanie multicośtam. A influencerka, która wygrzebała w hałdzie piasku śmieszną macewę, pyta fanów o pomysły na DIY – co też z niej można zrobić?

To świat brzydki, pokraczny i tandetny, a jeżeli luksusowy, to też żałosny, bo to luksus na pokaz.

Starzy ludzie pachną siuśkami i naftaliną, są byłymi komuchami albo narzekają, jeżeli biedni, iż zniszczył ich Balcerowicz i transformacja. Albo coś ględzą o chrystusiku.

Gdzieś tam ulice toną w błocie, osoby z chorobą alkoholową z czerwonymi nosami niosą przyczepione do jednej (najlepiej sztucznej) ręki reklamówki z tanim piwem o smaku truskawek i guacamoli. Strach wsiąść do autobusu, bo można tam natknąć się na bezdomnego, który sika na kasownik.

Biedni kochankowie spotykają się w hotelu Encore, gdzie wszystko jest tandetne, rozpadające się, choćby papier toaletowy jest tak cienki, iż widać przez niego dziurę w dupie. Te smętne powidoki dawnego, jeżeli znikną rozjechane przez spycharki, to na ich miejsce powstanie coś nowego, ale już nie dla nas, zwykłych ludzi (o ile kuria nie upomni się o grunty). Będą tam jakieś luksusy, które mają tylko angielskie nazwy.

A dalej jeszcze istnieje bogaty szwajcarski raj, w którym zawsze będziemy obcy, wyalienowani, bo nie umiemy posegregować śmieci ani żyć w tej bezpiecznej nudzie. Tam choćby robaki są bardziej cywilizowane od nas. „W tym bogatym kraju Europy Zachodniej choćby robaki rozwijały wyższe cywilizacje. Miały dobre uniwersytety, piękną przyrodę i doskonale funkcjonujący system opieki zdrowotnej i ubezpieczeń, dzięki czemu mogły radośnie się rozmnażać, mogły cieszyć się życiem, zamiast gromadzić atrybuty statusu, mogły wydziwiać nad jedzeniem i nie przenosić traum na kolejne pokolenia”.

Mogłabym kontynuować tę litanię narzekań, ale przecież wszystkie je znamy, znamy ten głos – to mówi polska sfrustrowana osoba inteligencka rozpięta na pluszowym krzyżu.

W tym świecie mieszkają różni nieszczęśliwi ludzie – czasem biedni, ale czasem też bogaci. Bez względu na wiek wydają się jacyś tacy niedorośli, niedostosowani, niemogący się odnaleźć. Marzą o tym, żeby uciec, wyjechać na jakieś wyspy szczęśliwe. Ale te wyspy też okazują się nie takie, palmy połamane, wszystko byle jak sklecone i smutne. Tam zamieniają się w zombiaki. jeżeli potraktujemy to jako metaforę, to pewno wskazywałaby nam ona jedyną drogę ucieczki z tego paskudnego świata – w alienację, odcięcie się od wszystkiego.

A w centrum tego świata znajduje się „magiczna rana” – na ręce kobiety, która wciąż się tnie. Rana, która nigdy się nie goi. Podobno gdy jej się dotknie, spełnia życzenia, chociaż czasem skutki mogą być opłakane.

No to rzeczywiście, chyba nie pozostaje nic innego niż się pochlastać. Ale nie, skądże! Przecież u Masłowskiej to wszystko jest bardzo śmieszne, zaprawione sarkastycznym humorem i zabawną szyderą. I nie da się ukryć – fajnie napisane, z językowym słuchem. Groteska tragikomiczna. I naprawdę nie warto doszukiwać się w niej „wnikliwych diagnoz współczesności”. Nie boli, choć może powinna, bo nie jest obciążona żadną realną powagą. Obiecuje miło spędzony wieczór, może dwa. Guilty pleasure?

Patricia Nieto, Wybrani, przeł. Aleksandra Wiktorowska, ArtRage 2024

Przy ścianie miłosierdzia pająki naprężają nici i słychać jedynie szczebiot ptaka.

Przy ścianie miłosierdzia albo ścianie zapomnianych na cmentarzu w niewielkim mieście Puerto Berrio w Kolumbii, nad największą rzeką tego kraju, Magdaleną. To tutaj, w piętrowych niszach, kryją się zwłoki N.N. Czasem rzeka wyrzuca je na brzeg, czasem trafiają do rybackich sieci.

Potem zajmuje się nimi patolog, jeżeli się da, pobiera odciski palców, materiał genetyczny – gdyby jakiejś rodzinie udało się je odszukać. Potem odbywa się pogrzeb, szare groby oznaczane są numerami. Mieszkańcy nie lubią szarości, więc ozdabiają je po swojemu. „Przeważają wyraźne kolory, mieszanki barwników rozpuszczonych w wodzie z wapnem, które zmieniają się w purpurę, cyjan, turkus, szafir, malwę, koral, złoto, szmaragd, lawendę, bursztyn, pomarańczę, brzoskwinie albo fiolet. A do nich przyłożone przez wiele par rąk, przyklejone zostaną Maryjki, aniołki, krucyfiksy, kwiaty albo papierowe, plastikowe lub metalowe tanie serduszka”.

Zmarli zostali „zaadoptowani”, stali się bliskimi, członkami rodzin, trzeba tylko opowiedzieć im o sobie. Za wybranych zmarłych, za ich dusze, ci, którzy je sobie wybrali, odmawiają codziennie modlitwy, a one w zamian za to opiekują się, wspierają w różnych przedsięwzięciach. Czasem obrażają się, bywają złośliwe, jeżeli się je zaniedba. Opiekuje się nimi też duszarz, który od święta wyprowadza dusze na spacer do miasta.

To nie jest scena z powieści z gatunku realizmu magicznego, choćby z Marqueza, który jest w książce często cytowany, podobnie jak Antygona. To napisany poetyckim językiem reportaż. W ostatnich latach mieliśmy okazję przeczytać dwie powieści, Kształt ruin oraz A gdy obejrzysz się za siebie, innego kolumbijskiego pisarza – Juana Vásqueza, a w nich – o historii przemocy, trwającej w tym kraju od wieku lub dłużej. Międzypartyjne walki liberałów z konserwatystami, wojny domowe, partyzantki, oddziały paramilitarne, kartele narkotykowe – wszystkie pozostawiają po sobie trupy zastrzelonych, zaszlachtowanych, torturowanych, od lat płynące z nurtem rzeki. Wielkie liczby zamieniają się w abstrakcję. Jak wielu innych Kolumbijczyków, mieszkańcy Puerto Berrio zwykle stracili kogoś z bliskich, sąsiadów czy znajomych i często nie wiedzą, gdzie znajdują się ich groby ani jak zginęli. (Autorka dedykuje swój reportaż swojej kuzynce i kuzynowi, których zabójcy nie zostali ukarani).

Rany Kolumbii nie są magiczne, tylko boleśnie realne, i ludowe praktyki nie są w stanie im zaradzić. Nie jest to jednak tylko barwny folklor – na płaszczyźnie mitycznej czy symbolicznej opiekunowie dusz robią coś, co budzi szacunek. jeżeli istnieje coś takiego jak ład etyczny, to przynajmniej próbują go przywrócić, zadbać o godność ofiar, które bywają też sprawcami, ale to już nie ma znaczenia. Ktoś mógłby powiedzieć, iż to tylko sposób na godzenie się z przemocą, może jednak lepszy niż bezduszne, nomen omen, cmentarze bezimiennych?

Idź do oryginalnego materiału