Historia serii Krzyk, tej jednej z najlepszych, najpopularniejszych, najbardziej dochodowych i najrówniejszych (w ogóle naj!) serii slasherów rozpoczęła się w 1994 roku. Wtedy to początkujący w branży filmowej Kevin Williamson w zaciszu domowego ogniska obejrzał program opowiadający o zbrodniach Danny’ego Rollinga. Mordercza aktywność tego antybohatera stała się zarzewiem do napisania scenariusza pod tytułem Scary Movie.
Tekst, z którego autor był niezwykle zadowolony, trafił na biurka szefów Miramaxu. Zachwyceni oryginalnością, a przede wszystkim widząc jego potencjał bracia Weinstein po ustaleniu warunków zakupu skierowali go do produkcji w podległej, specjalizującej się w straszeniu widzów, wytwórni Dimension Films. Ze ścisłego grona zdolnych, utytułowanych i szanowanych kandydatów na reżysera wybrano Wesa Cravena. Ojciec Freddy’ego Kruegera, po ponad dekadzie od powołania na świat supergwiazdy horroru postanowił zmierzyć się jeszcze raz z najbliższym mu gatunkiem w przewrotny sposób – dekonstruując go.

Co prawda próbował tego już we wcześniejszym Nowym koszmarze Wesa Cravena, czyli udaną choć niedocenioną wariacją na temat swojego najsłynniejszego filmowego dziecka, ale metazabawa na dobre miała się dopiero zacząć. Nakręcony za skromne kilkanaście milionów dolarów Krzyk (tytuł oryginalny uległ zmianie na Scream po zakończeniu zdjęć) wszedł do kin tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 1996 roku i stał się wydarzeniem sezonu. Choć nie zdobył podium box-office’u to rozkładając na kilka miesięcy zarabianie, osiągnął pułap 100 milionów dolarów na amerykańskim rynku pisząc piękny, nowy rozdział historii slasherów.
Przy czym wraz z sukcesem finansowym zdobył sporą rzeszę fanów, jak się miało niedługo okazać, bardzo oddanych. Czynników, które przesądziły o jego popularności i jakości było kilka. Przede wszystkim historia. Z jednej strony schematyczna, a z drugiej wchodząca sama z sobą w dialog obnażając powtarzalność i przewidywalność gatunkową. Postmodernistyczne samobiczowanie, przewrotność i rozprawianie się z regułami gatunku było niczym haust świeżego powietrza dla zdychającego w konwulsjach slashera. A wszystko to zrealizowane za sprawą znakomitej ręki Wesa Cravena, twórcy które sam te zasady współtworzył.

Jego mistrzowskie rzemiosło pozwoliło wprowadzić elementy humoru, makabreski i autoironii nie pozbawiając filmu napięcia i grozy oraz przemycając głos w sprawie przemocy w kinie. Sam reżyser puścił oczko do sympatyków wcielając się w epizodyczną rolę sprzątacza Freda w znajomym outficie składającym się z kapelusza i starego swetra w czerwono-zielone pasy. Co warte uwagi, przy całej rewitalizacji i polemice, Krzyk pełen odwołań oraz cytatów do klasyki robił to z poszanowaniem i miłością, sam się klasyką – niemal z miejsca – stając.
Natomiast Ghostface w masce ze sklepu za 5 zł (inspirowanej obrazem Edvarda Muncha Krzyk) awansował natychmiast do ścisłej czołówki charakterystycznych ikon horroru stając w równym szeregu z Michaelem Myersem, Jasonem Voorheesem, Freddy’m Kruegerem, Pinheadem, Leatherface’em i Chucky’m. Rozpoznawalność dopadła nie tylko jego. Sidney stała się dla Neve Campbell rolą życia, a wskaźniki popularności poszybowały w górę dla Courteney Cox, Davida Arquette i całej reszty młodej, drugoplanowej obsady. Nieduży występ Drew Barrymore pozwolił zapisać się tej aktorce w annałach dzięki kanonicznej już scenie w fenomenalnym prologu.

Krzyk 2
Dość niespodziewany, choć zupełnie zasłużony sukces należało zdyskontować. Takiej okazji nie zwykli marnować bracia Weinstein, którzy nie czekając, aż na dobre zaschnie krew na ostrzu noża Ghostface’a, dali zielone światło kontynuacji. Mając na podorędziu nakreślony już wcześniej zarys skryptu, Kevin Williamson, nowa gwiazda hollywoodzkiego scenopisarstwa z euforią przyjął tą wiadomość i ponownie połączył siły z Wesem Cravenem. Spragnieni mocnych wrażeń przyprawionych nutą autorefleksji widzowie nie musieli czekać zbyt długo. Krzyk 2 pojawił się w kinach rok po premierze pierwszej części.
W nim to Sidney Prescott znów jest nękana przez prześladowcę ukrywającego się za charakterystyczną maską, a pomocą służą jej ponownie Gale i Dewey. Zastosowanie genialnego w swej prostocie patentu polegającego na wprowadzeniu różnych – w każdej części cyklu – postaci będących antagonistami, jednak ukrywającymi się pod tym samym uniformem Ghostface’a (i głosem Rogera L. Jacksona) pozbawiło konieczności wprowadzenia nadnaturalnych elementów. Tak jak to miało miejsce w Halloween, Piątku Trzynastego czy Koszmarze z ulicy Wiązów. Tym samym widzowie kontynuacji (liczba mnoga) Krzyku za każdym razem poza walorami stricte estetycznymi otrzymywali bonus w postaci zagadki „kto zabija?”.

Część druga bardzo sprytnie rozwinęła koncept z pierwszego filmu. Nie utraciła elementu zaskoczenia, wciąż oferując rozrywkę pierwszej świeżości, a zaimplementowanie formuły filmu w filmie (Cios – w reżyserii Roberta Rodrigueza) wprowadziło tę produkcję na wyższy poziom autotematycznej zabawy. Wyłuszczenie reguł rządzących sequelami, artykułowane przez bohaterów przekonanie o wyższości kontynuacji nad oryginałami, zwielokrotnienie atrakcji i ich intensyfikacja w postaci ilości płynącej juchy, zwrotów akcji, napięcia oraz igranie z odbiorcą determinują ten film.
Ponownie krytycy i widzowie ramię w ramię z zadowoleniem wyrażali swój entuzjazm wobec tak podanej rozrywki. Sukces dwóch Krzyków, choć niespodziewany to zasłużony, był tak spektakularny i doniosły, iż przywiał hollywoodzkiej branży nową falę reanimując popularność slasherów. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się epigońskie produkcje dyskontujące popularność filmów Cravena. Tuż przed premierą Krzyku 2 na ekrany zawitał Koszmar minionego lata, a rok później jego kontynuacja i rozpoczynające następną serię Ulice strachu. Kevin Williamson uszczęśliwiał studia sypiąc niczym z rękawa nowymi scenariuszami.

Pracował nad odświeżeniem serii Halloween, serialem Jezioro marzeń, filmami Oni i Jak wykończyć panią T.?. Nadmiar obowiązków nie pozwalał mu na jedno. Na zamknięcie swojej trylogii. Toteż wyręczył go Ehren Kruger, początkowo korzystając z jego zapisków, ale nadając tej historii nowy bieg. Niestety jego praca daleka była od solidności, a taka postawa generowała opóźnienia co odbijało się czkawką przy produkcji. Scenariuszowe perturbacje i niezadowolenie braci Weinstein oraz ponownie zasiadającego na stołku reżyserskim Wesa Cravena spowodowały opóźnienia w produkcji.
Krzyk 3
Przepisywanie tekstu, dostępność powracającej obsady i dokrętki spowodowały, iż Krzyk 3 debiutował dwa lata po premierze swojego poprzednika – w lutym 2000 roku. Akcja przeniosła się z Woodsboro do Hollywood na plan zdjęciowy Ciosu 3. Tym samym gatunkowa metazabawa została wzbogacona o branżową autoszyderę. Czego efektem była ujmująca reprezentacja cameos w postaci Jaya i Cichego Boba oraz księżniczki Lei oraz większa dawka humoru, który choć obecny w poprzednich częściach to tym razem zdawał się zaburzać równowagę stając w parze z grozą.

Sama fabuła snuta wokół coraz bardziej zawiłych więzi rodzinnych Sidney przywodziła na myśl telenowelowe schematy. Jednakże przygody Prescott, która próbuje rozwikłać zagadkę morderstw na planie z pomocą Gale i Deweya wciąż dostarczyły wiele radości, a twisty spełniły swoją rolę. Z racji bycia produkcją wieńczącą trylogię nie uniknięto wyłuszczenia jej zasad, o których z werwą opowiedział wracający zza grobu nieodżałowany Randy. Mimo wciąż imponujących wyników finansowych, ale też gorszego odbioru, film na wiele lat zamknął cykl.
Nie bez znaczenia był fakt, iż Wes Craven nie chciał popaść w rutynę, uważając na ten moment temat wyczerpanym. Oczywiście to pozwoliło serii złapać oddech, obrosnąć kultem, a także stać się inspiracją dla wielu naśladowców. Krzyk stał się także obiektem żartów w postaci parodii Piszcz, jeżeli wiesz co zrobiłem w ostatni piątek trzynastego, ale przede wszystkim serii Straszny film. Natomiast fani po wielu latach, bo w 2023 roku, mogli cieszyć oko nieoficjalną, roboczą (czarno-białą) wersją montażową trzeciego filmu „assembly cut”, trwającą 141 minut.

Krzyk 4
Jak pokazuje historia, horrory to wdzięczny gatunek dla niekończących się serii, a licznik zatrzymujący się na trzech częściach to – powiedzmy sobie szczerze – potwarz dla cyklu. Niby to oczywiste, ale zmartwychwstanie Ghostface’a nie nastąpiło szybko. Prestiż Krzyków wymagał odpowiedniej historii, a widzowie mieli się stęsknić za bohaterami. Jednym słowem należało wyczekać na adekwatną chwilę. Sygnałem do ataku był skomasowany powrót wielu zahibernowanych, kinowych (anty)bohaterów. Wrócił Michael Myers, Freddy, Jason, ale i John Rambo, Henry Jones czy John McClane. Wydawało się, iż to ta chwila.
Przymiarki do come backu zaczęły się w 2008 roku, by w 2011 roku filmowy świat mógł zostać wzbogacony o Krzyk 4 (oryginalny tytuł: Scre4m). Powrócił Wes Craven, dla którego – jak się okazało – był to ostatni film, ale powrócił też ojciec serii, Kevin Williamson i autor muzyki Marco Beltrami. I rzecz jasna powrócili Sidney, Gale i Dewey. A wszyscy znaleźli się w miejscu gdzie wszystko się zaczęło – w Woodsboro. Nie mogło się obyć bez nowych twarzy, które stanowiły solidny zaciąg w osobach Hayden Panettiere, Emmy Roberts czy Patricka Dempseya.

Biedna Sidney wciąż nie mogła zaznać spokoju, bo choćby po napisaniu autoterapeutycznej książki o morderstwach sprzed 15 lat nękana jest przez kolejnego Ghostface’a (wciąż mówiącego głosem Rogera L. Jacksona), na dodatek sama będąc podejrzaną o nowe zabójstwa. Ot, proza życia bohaterki slasherów. Czwarta część to po części udany powrót. Bo to przede wszystkim lepszy film niż „trójka”. Konsekwentny, udanie rozwijający swoje uniwersum, z odpowiednią porcją humoru, ale i solidną dawką napięcia. Przy tym wciąż metatematyczny, tym razem ogrywający temat powrotów po latach.
Co interesujące linia czasowa między trzecią i czwartą częścią została zagospodarowana sporą ilością sequeli serii Cios, która to doczekała się w Krzyku 4 siódmej odsłony. A dlaczego powrót częściowo udany? Bo nie pykło w kwestii popularności filmu. Najwyraźniej widzowie wychowani na trylogii po części zapomnieli o swoich bohaterach, a młodzi jeszcze byli za młodzi, albo po prostu nie identyfikowali się ze „zbyt dorosłymi” protagonistami. A może po prostu obrazili się na brak tradycyjnego umieszczenia piosenki „Red Right Hand” Nicka Cave’a? Tym samym runął plan zrobienia nowej trylogii, o której tu i ówdzie wspominali Craven z Williamsonem. Tymczasem…

Serial
A skoro młodzi widzowie potrzebowali swoich, nowych bohaterów to naprzeciw oczekiwaniom wyszła telewizja MTV, która wpadła na karkołomny pomysł implementacji Krzyku w formułę serialu. Odcinając się kompletnie od dziedzictwa (głównie z racji praw autorskich), pozostawiając tytuł i sam pomysł z podobnymi elementami fabuły zaproponowała nowe rozdanie. W 2015 roku serial zadebiutował na małym ekranie z siejącym zamęt Lakewood Slasherem (tak niespecjalnie wyszukanie został nazwany antagonista, z nową maską i głosem Mike’a Vaughna) mając za swe potencjalne ofiary nowicjusz tej franczyzy, w mniejszym lub większym stopniu przypominających swych kinowych odpowiedników.
Pierwsze skrzypce grała Willa Fitzgerald, a towarzyszyli jej Bex Taylor-Klaus, Amadeus Serafini i John Karna. Jak pokazała przyszłość – tylko Willa zdobyła rozgłos. Produkcja nie zaskarbiła sobie sympatii widzów. Początek jeszcze był obiecujący, sceny morderstw zmyślne i soczyste, ale by wypełnić dziesięć czterdziestominutowych odcinków należało posiłkować się wypełniaczami w postaci teen drama. Choć bohaterowie dali się lubić to wata wypełniająca całość skutecznie obniżała napięcie. W każdym elemencie startujące w tym samym czasie bliźniacze Królowe krzyku z Emmą Roberts i Jamie Lee Curtis przewyższały przebojowością i dezynwolturą serialowy Krzyk.

Jednak jego rozpoznawalność była na tyle dopuszczalnym poziomie, iż rok później powstał drugi sezon. Sezon powielający swoje błędy. Całość zakończyła się na dwóch halloweenowych odcinkach specjalnych – całkiem zgrabnych ukłonach wobec Agathy Christie. Wieszczący koniec serialu mogli czuć się nieco zaskoczeni kiedy ogłoszono realizację trzeciej serii. Postanowiono jednak zrobić z tego reboot sytuujący serial jako antologię. Prace, nad którymi kuratorską pieczę przejęła Queen Latifah, nieco trwały, ale ostatecznie sześcioodcinkowy Krzyk: Odkupienie z Keke Palmer (transfer obsadowy z Królowych krzyku), Giorgią Whigham, RJ Cylerem, Paris Jackson (tak, córką Króla Popu) i gościnnym udziałem Mary J. Blige pojawił się w 2019 roku.
Produkcja VH1 miała w sobie to, czego poprzednie sezonu mogły tylko pozazdrościć. Wróciła klasyczna maska Ghostface’a i głos Rogera L. Jacksona. Natomiast dłużyzny, obchodzący nikogo bohaterowie i absolutnie letnia atmosfera mogły do oglądania zniechęcić, ewentualnie doprowadzić do senności. Na pomysł czwartego sezonu nie wpadł nikt. Na szczęście. Bo miejsce Krzyku jest na dużym ekranie – a format serialu zdecydowanie tej marce nie służy.

Mimo pasma niepowodzeń i rozczarowań nie zastanawiano się „czy?”, a raczej „jak?” wrócić. Wciąż był potencjał by serię pchnąć na nowe tory. Tym bardziej, iż ta zmieniła swój dom – przymusowo. W efekcie oskarżeń wobec Harveya Weinsteina i jego skazania, studio The Weinstein Company ogłosiło bankructwo i upadłość w 2018 roku. Prawa do Krzyków nabyło Spyglass Media Group. A skoro zainwestowało, to w jednym celu – by czerpać z tego wymierne korzyści. I to było asumptem by nastąpiło nowe, spektakularne otwarcie.
Nowy Krzyk
Plan był prosty. Robimy nowe, nie rezygnujemy ze starego. Schedę po Wesie Cravenie przejęli Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett, duet młodych i ambitnych reżyserów, którzy błysnęli złotym zębem w energicznej i pomysłowej Zabawie w pochowanego. Kevin Williamson odsunął się w cień ustępując miejsca scenarzystom Jamesowi Vanderbiltowi i Guyowi Busickowi, a ilustracją muzyczną zajął się Brian Tyler. Nie obyło się bez roszad obsadowych. Zdecydowano się na odświeżenie składu i protagonistkami uczyniono dwie siostry Carpenter (myślę, iż Johnowi Carpenterowi zrobiło się bardzo miło) o obliczach Jenny Ortegi i Melissy Barrery, relegując tym samym starą gwardię na drugi plan.

Nowy Krzyk – debiutujący na ekranach w 2022 roku – jest requelem czyli produkcją będącą jednocześnie nowym startem jak i kontynuacją serii (co zwiastuje już identyczny względem oryginału z 1996 roku tytuł). Fabuła mocno nawiązuje do pierwowzoru odnosząc się do wydarzeń w Woodsboro sprzed ćwierćwiecza. Tym razem nowa bohaterka Tara, staje się niedoszłą (złamanie tradycji z prologu) ofiarą Ghostface’a i z pomocą starszej siostry próbuje rozwikłać zagadkę, kto tym razem kryje się za maską. Pomocą służy też niezawodna Sidney i rozwiedzeni Gale i Dewey.
Jest tradycyjnie mocno rodzinnie, energicznie, przewrotnie, mrocznie, zaskakująco, krwawo i bezlitośnie. Jest jeden niespodziewany powrót, a adekwatnie dwa. Pierwszego nie zdradzę, choć jeszcze przed premierą krążyły o nim plotki. Drugim jest znana z Krzyku 3 siostra Randy’ego, Martha, której córka obowiązkowo wyłuszcza meandry filmowych schematów i zasad tym razem dotyczących właśnie requeli -stosunkowo nowej kinematograficznej mody. Bez wątpienia to z szacunkiem i godnością odnosząca się do spuścizny Cravena produkcja, która odważnie podchodzi również do swoich fanów/fanatyków dosadnie komentując tym filmem zachowanie co poniektórych krewkich (toksycznych) ancymonów.

Kropką nad i jest wymowny i symboliczny finał mający miejsce w domu z finału pierwszego filmu cyklu. Odświeżony Krzyk miał wiele by zdobyć sympatię widzów. I ją zdobył, czego odzwierciedleniem był sukces frekwencyjny i napływ nowych fanów. Excelowe tabelki finansistów z wytwórni się zgadzały, a to pozwoliło już dwa tygodnie po premierze skierować do produkcji część szóstą. Producenci zaserwowali fanom jednak potężnego twista. Otóż nie udało się porozumieć w kwestiach finansowych z największą gwiazdą cyklu, Neve Campbell, według której zaproponowane warunki nie odzwierciedlały wartościowo wkładu, który wniosła do franczyzy.
Krzyk VI
Studio zagrało va banque pozostawiając na placu boju siostry Carpenter i jedyną „stałą” Courteney Cox. Niewidzialny, poza ekranowy zwycięski skład pozostał bez zmian. Krzyk VI, z numeracją rzymską w tytule symbolizującą nową „nitkę” w cyklu, miał premierę rok po poprzedniej części i stał się kasowym hitem. Trzeba przyznać, iż tym razem podwaliny sukcesu położyła Jenna Ortega, która wyrastała na nową „królową krzyku” za sprawą serialu Wednesday (grając w nim tytułową rolę), a który wywindował ją na szczyt popularności przy okazji zbierając solidny nastoletni fandom.

Szósty Krzyk pięknie skorzystał z tej sytuacji stając się marcowym przebojem i nawiązując do największych sukcesów pierwszych filmów. Udowodnił tym samym, iż – o, zgrozo trudno to sobie było wyobrazić – Sidney Prescott nie jest niezbędna w tej układance. Bohaterowie zaczęli się w Woodsboro dusić. Potrzebowali przestrzeni, dlatego scenarzyści przenieśli akcję do Nowego Jorku. Tara rozpoczęła studia na uniwersytecie Blackmore, natomiast jej starsza siostra uczęszcza na terapię próbując uporać się z niedawnymi wydarzeniami. Jednocześnie mierzy się z internetowymi teoriami oskarżającymi ją o morderstwa w Woodsboro.
Miejska dżungla nie okazuje się przyjazną przestrzenią dla sióstr Carpenter i bliźniąt Meeks-Martin bo wciąż nie mogą uciec od fatum, po raz kolejny mierząc się z legendarnym nożownikiem, który ani myślał zawieszać maski na kołek. Jak widać u protagonistów bez zmian – karuzela kręci się dalej. Tym razem twórcy bardziej przyłożyli się do estetyki slasherowej: jest mocniej, krwawiej i brutalniej. Oczywiście nie zrezygnowano ze znaku firmowego cyklu wplatając metakomentarze, tropiąc schematyzm, i obnażając zasady tworzące gatunek.

Wisienką na torcie był wyjątkowy, wręcz wzruszający moment kiedy bohaterowie trafili do miejsca będącego pewnego rodzaju sanktuarium (muzeum?) obrazującego jak duże stało się to uniwersum (to zjawisko może być kolejnym do dekonstrukcji). Scenę odebrałem jako podsumowanie serii, a uderzając dalej w wysokie tony – swoisty benefis Ghostface’ów. Natomiast brak Sidney próbowano zrekompensować powrotem, znanej z czwartego filmu, odmienionej i dojrzalszej Kirby Reed (delikatnie anonsowanej w poprzedniej odsłonie) w którą wcieliła się Hayden Panettiere i trzeba przyznać, iż próba to całkiem udana. Kirby była najjaśniejszym punktem obsadowym.
Krzyk 7
Dylogia z siostrami Carpenter stanowiła mocny grunt do kontynuowania Krzyku. Przed twórcami i ich beneficjentami rysowała się świetlana przyszłość. W połowie roku 2023 kolejny sequel był już klepnięty i nic nie wskazywało na załamanie. Seria niefortunnych zdarzeń spowodowała, iż nad serię nadciągnęły czarne chmury. Zaczęło się niewinnie, od niemożności zsynchronizowania terminów. W zastępstwie zapracowanego duetu Bettinelli-Olpin i Gillett pracami pokierować miał Christopher Landon. Ale zaczynem katastrofy była dość histeryczna reakcja studia Spyglass na komentarz Melissy Barrery dotyczący wojny w Strefie Gazy. Aktorka została zwolniona.

Następnego dnia o swojej rezygnacji poinformowała Jenna Ortega tłumacząc się napiętym grafikiem (a kilka miesięcy później potwierdziła to co wszyscy wiedzieli – była lojalna wobec filmowej siostry). Chwilę później wypowiedzenie złożył reżyser. Studio było w… kropce, ale decyzja jaką drogą pójść była oczywista: kolejny „nowy początek” ze starą gwardią. Po latach do serii powrócił sam Kevin Williamson, który rozsiadł się na stołku reżyserskim, próbując przenieść na ekran przepisaną na nowo historię Guya Busicka, zabierając ze sobą kompozytora Marco Beltramiego.
Wraz z Williamsonem powróciła Neve Campbell (podejrzewam, iż to był podstawowy warunek) oraz Courteney Cox i Hayden Panettiere. Krzyk 7 (zwracam uwagę na powrót do numeracji arabskiej – tu nie ma przypadków) mający premierę w lutym 2026 roku generalnie będzie festiwalem come backów, o których, mając na uwadze uczucia osób żądnych niespodzianek, nie wspomnę. Natomiast nadmienię, iż z obsadowej paczki piątej i szóstej części zobaczymy bliźnięta Chad i Mindy, a rzecz będzie się kręcić wokół przedstawicielki nowego pokolenia – córki Sidney.

Seria Krzyk to bezsprzecznie jedne z najbardziej wyrazistych i wpływowych slasherów, które ze sprawą podejścia do tematu i samoświadomości wyrastają ponad przeciętność. Wyjątkowy cykl z długim stażem i kolejnym, ikonicznym zabijaką, krwią zapisującym się w annałach filmowego horroru. Czy siódmy film będzie ostatnim? Śmiem wątpić. Jestem przekonany, iż Ghostface nie powie tu ostatniego słowa.
Ach, zapomniałbym. Kilka miesięcy po premierze Krzyku 7 czeka nas jeszcze Straszny film 6.
















