Nieustający festiwal piosenki

kulturaupodstaw.pl 6 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. Archiwum redakcji


Alternatywnie

Miesiąc rozpocząłem na Akademii Muzycznej, od koncertu wieńczącego warsztaty z soundpaintingu, czyli języka migowego stworzonego przez Waltera Thompsona z myślą o tworzeniu w czasie rzeczywistym, nie tylko zresztą przez muzyków, ale także tancerzy czy aktorów. Od powstania w 1974 roku metoda ta jest ciągle rozwijana, w tej chwili istnieje ponad 1500 znaków i gestów.

W Poznaniu warsztaty poprowadził Samu Gryllus, który dyrygował częścią utworów, ale uczestnicy też mogli się sprawdzić w roli nietypowych dyrygentów.

Warto odnotować, iż to kolejne wyjście studentów akademii poza standardowe sposoby kreowania muzyki – dobrze, iż takie próby są podejmowane. Choć nie wszystko mi się podobało, czasem materia dźwiękowa wydawała mi się zbyt gęsta czy przeładowana, to doceniam chęci. Soundpainting powrócił kilka dni później podczas koncertu kół kompozycji i dyrygentury w CK Zamek. Wiktoria Różycka w swoim „Listening to the wind” nie sięgnęła wprost po ten język, ale zainspirowała się samą ideą komponowania w czasie rzeczywistym.

fot. materiały organizatora

Dyrygentka Magdalena Sobolewska miała zadanie wybierania na bieżąco spośród fragmentów, na które została podzielona kompozycja, a także decydowania, czy wszystkie zostaną wykonane. Zapamiętałem wyróżniające się marakasy i kalimbę, fajny fagot i kontrabas oraz oklepywanie skrzypiec. Rozczarowały mnie „Tajemnice Zamku” Lidii Wysockiej, zbyt filmowo ładne i nachalnie chwytliwe.

Z alternatywnymi metodami organizowania materiału muzycznego mieliśmy też do czynienia podczas koncertu kompozytorskiego Marii Savvy. „Monolog” na wiolonczelę solo podzielony jest na sześć odcinków, a o tym, które i w jakiej kolejności zostaną zagrane, decyduje rzut kostką. Co zastanawiające, kompozytorka nie powierzyła tej czynności wykonawczyni, a sama postanowiła dzierżyć kostkę. To interesujące w kontekście rozważań o indeterminizmie czy przyznawaniu sprawczości muzykom.

Jeszcze bardziej zafrapowało mnie to, iż na początku kompozytorka rzuciła dwukrotnie pod rząd – czy dlatego, iż pierwszy rzut przyniósł niezadowalający wynik? Czy wyszło, iż ten sam fragment miałby być zagrany dwa razy po sobie? Czy to źle? Ciekawe, co by miał na ten temat do powiedzenia Stéphane Mallarmé, który twierdził, iż rzut kośćmi nigdy nie zniesie przypadku… Jak widać po powyższym opisie, w takich przedsięwzięciach często „jak” wysuwa się na pierwszy plan kosztem „co”.

Szczerze przyznam, iż nie za bardzo zapamiętałem cokolwiek z granych dźwięków. Na szczęście Savva udowodniła, iż jest sprawną kompozytorką w innych utworach. Zainspirowane osobistymi przeżyciami „Wspomnienia” na orkiestrę smyczkową, w których artystka przełożyła na nuty swoje rozważania o ojczyźnie, emigracji i wątpliwości dotyczące tego, co dalej, zapadały w pamięć nie tylko dzięki wykorzystaniu skali żydowskiej. W „Будь, як сонце…” na sopran, baryton i orkiestrę kameralną do słów Ołeksy Slisarenki intrygująco wypadła bandura, która nie wybijała się na pierwszy plan, ale i tak się wyróżniała pośród standardowych instrumentów. Zapamiętałem też przejmujące partie szeptane śpiewaków.

Klasycznie

Jeśli chodzi o muzykę starszą, to koniecznie trzeba wspomnieć koncert specjalny w pierwszą rocznicę śmierci Jarosława Bręka, cenionego śpiewaka i pedagoga. Wykonano utwory Alessandro Stradelli i Henryka Mikołaja Góreckiego, ale głównym daniem była „Msza koronacyjna C-dur” Wolfganga Amadeusa Mozarta, w której Bręk nie tylko niejednokrotnie śpiewał, ale też ją prowadził. Świetnym pomysłem było powierzenie dyrygowania każdą z części innemu z adeptów tej trudnej sztuki. Jak podkreślił Marcin Sompoliński, byłoby to bardzo po myśli Bręka, który zawsze wspierał młodych artystów i uważał, iż najwięcej mogą nauczyć się, właśnie występując na scenie. Błyszczała nie tylko orkiestra, ale także soliści, szczególnie śpiewając razem.

Stabat Mater, plakat, fot. Teatr Wielki im. St. Moniuszki w Poznaniu

Starsze z nowszym połączyło się w Teatrze Wielkim podczas wieczoru baletowego „Stabat Mater”. Po remoncie sceny spektakl pokazywano po raz pierwszy na deskach opery, z czym miało wiązać się wykonanie muzyki na żywo, a nie puszczenie jej z nagrania. Niestety dotyczyło to tylko pierwszej części wieczoru, czyli dzieła Karola Szymanowskiego, z którym orkiestra prowadzona przez Jacka Kasprzyka poradziła sobie świetnie, wrażenie robił także chór.

Również soliści, Ruslana Koval, Gosha Kowalinska, Stanislav Kuflyuk, wypadli bardzo dobrze, jedynie ten ostatni miał momentami problem z przebiciem się przez orkiestrę. Dużo bardziej niż choreografia Danieli Cardim do Szymanowskiego spodobała mi się odważna, zmysłowa propozycja zilustrowania tańcem utworu Giovanniego Battisty Pergolesiego stworzona przez Edwarda Cluga. Było to już trzecie moje spotkanie z tym dziełem w ostatnim czasie, które zabrzmiało także podczas XXIV Festiwalu Muzyki Pasyjnej i Paschalnej.

Kolejnym festiwalowym wydarzeniem był recital organowy Dominika Kaczmarka, który w całości poświęcony został sztuce improwizacji na tym instrumencie. Kaczmarek improwizował w stylu barokowym i symfonicznym na wybranych tematach, np. pieśni „In Paradisum”, co było hasłem całego festiwalu, a także do fragmentu z Pisma Świętego. Jedyne w swoim rodzaju, inspirujące przeżycie.

Next Fest

Jeśli chodzi o wielkość i ilość wrażeń, to miesiąc zdecydowanie zdominował Next Fest. Tak jak przed rokiem oddałem się temu szaleństwu, wiedząc, iż pewnie nieraz będę zmęczony i niezadowolony z powodu biegania od miejsca do miejsca połączonego z zastanawianiem się, czy gdzie indziej nie dzieje się coś ciekawszego. Cóż, taki urok festiwali, zwłaszcza showcase’owych, gdzie większość grających dostaje pół godziny na zaprezentowanie się.

Widziałem sporo koncertów, które nie do końca mnie przekonały, ale nie mam wielkiej potrzeby krytykować, raczej cieszę się, iż miałem szansę zetknąć się z czymś, czego inaczej bym pewnie nie usłyszał.

Z festiwalu najbardziej zapadły mi w pamięć energetyczny posthardcorowy Only Mess, nastrojowy, ale i dowcipny duet Poli Chobot i Adama Barana, stylowe retro Mai Kleszcz, radosny nowoczesny pop Ani Grr i Paszki, refleksyjny hip-hop Na wpół ślepego człowieka, osobiste elektroniczne piosenki Niny Eby, porywający postpunkowy rap Tonfy, transowe machiny Ciśnienia oraz nostalgiczno-futurystyczne kawałki Coals.

Pawilon, Zamek, 2progi,UFFF, Ślina…

Były też koncerty niefestiwalowe. W Pawilonie podczas pierwszej odsłony organizowanego przez kolektyw MAF cyklu Lunaje powróciła do Poznania dawno tu niesłyszana Zavoloka. Z euforią mogę donieść, iż artystka, której słucham od dwóch dekad, przez cały czas pozostaje na czasie. Jej muzyka potrafi skłonić do tańca bez chodzenia na kompromisy i uproszczeń – jest nie tylko użytkowa, ale przez swoją złożoność skłania do zagłębienia się w nią.

W cyklu LAS zachwyciły mnie Ugory, które swoim posępnym i złowieszczym, ale nieprzytłaczającym graniem przyćmiły nominalną gwiazdę wieczoru, czyli fiński Nyos. Temu duetowi trudno coś zarzucić, jednak występował on jako trzeci (pierwszy zaprezentował się interesujący Astrokot) i może po prostu miałem już za dużo wrażeń.

Tydzień później na zaproszenie LAS-u po raz pierwszy w Poznaniu wystąpił Freddy Ruppert. Nie obiecywałem sobie wiele po tym koncercie, bo jego ostatni album jakoś nie przypadł mi do gustu. A tu niespodzianka, bo na żywo zadziałało to bardzo dobrze. Może to kwestia umiejętnie dobranych wizualizacji, fragmentów starych filmów (czyżby giallo?) – grunt, iż te zamglone, drażniące, ale też na swój sposób czułe dźwięki pięknie się rozchodziły w tej przestrzeni.

Dla mnie była to kontynuacja wątku filmowego, bo do Pawilonu przybiegłem z Zamku, gdzie Eiko Ishibashi grała do specjalnie dla niej stworzonego przez Ryûsuke Hamaguchiego obrazu. Jest to kolejny etap ich współpracy, wcześniej Ishibashi napisała muzykę do „Drive My Car”, a potem poprosiła reżysera, żeby to z kolei on przygotował dla niej film – tak powstał „Gift”. Zapowiadano go jako film niemy, co zasadniczo było prawdą, dlatego nieco zdziwiło mnie, gdy na początku artystka wplotła przetworzony odgłos piły tarczowej, kiedy widzieliśmy jej działanie na ekranie. Na szczęście takich prostych chwytów nie było zbyt wiele i mieliśmy raczej do czynienia z muzyką działającą samoistnie.

Jeśli miałbym się czepiać, to niektóre momenty ciszy czy przerwy wydawały mi się nieuzasadnione, nijak miały się do tego, co na ekranie. Ale ogólnie to Japonka przedstawiła rzecz bardzo elegancką, z lekko smutnym fortepianem i eterycznym fletem. To był dzień z bogatą ofertą – żeby być na Zamku o czasie, z Estrady Poznańskiej musiałem wyjść przed końcem koncertu „Wszystkie Końce Świata”. kakofoNIKT i Towarzystwo Katastroficzne, czyli Patryk Lichota, Michał Joniec, Jacek Hałas oraz Monika i Hubert Wińczykowie, zaproponowali pieśni i piosenki dotyczące spraw ostatecznych i związanych z tym niepokojów. Oprócz tekstów, które pilni obserwatorzy twórczości Hałasa znają, były też ciekawostki w postaci utworów do słów Jońca i Wińczyka. jeżeli chodzi o muzykę, to bardzo fajnie przenikały się w niej elementy elektroniczne o proweniencji postindustrialnej z akustycznymi, nie tylko folkowymi.

fot. materiały organizatora

Panoramy miesiąca dopełniają: ognisty występ jazzowego Teo Olter Trio czy rytmiczno-barwowe poszukiwania Michała Fetlera i Bartosza Webera, oba w Pan Garze; piękny koncert-ceremonia haitańskiego tria Karine Label, której udało się skłonić publiczność do tańca mimo niesprzyjającego wnętrza klubu 2progi; udany eksperyment duetu M A R M U R (Macio Moretti i Artur Rumiński), który wyszedł od niskich częstotliwości, a dotarł do okolic krautrocka.

Cieszą mnie też dalsze poszukiwania Spontaneous Live Series, które tym razem objawiło się avantrockowym triem MOVE oraz elektroakustycznymi pejzażami gitarzysty Michała Sembera w duecie ze stałym bywalcem tej rubryki Ryszardem Lubienieckim, tym razem grającym na akordeonie. Wydarzeniem, które nieco mnie rozczarowało był „Freak Show” Karoliny Czarneckiej, przede wszystkim dlatego, iż elektroniczne, nowocześnie brzmiące utwory zostały przełożone na dość sztampowo grający rockowy skład.

W ostatni weekend kwietnia sezon zainicjowały dwa plenerowe miejsca – Barbarka ze spokojem oraz Ogród Szeląg, gdzie wystąpiło trio Sny proponujące przyjemny jazz z okolic fusion. Także w ten weekend otworzyło się UFFF, które zapunktowało samą lokalizacją, bo to jeden z lokali w zapuszczonym pasażu handlowym przy Grunwaldzkiej 222. jeżeli chodzi o (względnie) nowe miejsca, to osobom zorientowanym bardziej imprezowo polecam Ślinę, która zajęła lokal po kultowych Kisielicach. Renoma miejsca zobowiązuje, ale wydaje się, iż nowe miejsce ma ambicje, by wychodzić poza schematy. Ale o tym więcej (być może) w następnym odcinku.

Idź do oryginalnego materiału