Podobno wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa pozostaje zbolała na swój własny sposób. Patrząc na "Pajęczynę"… nie jestem do końca przekonana. Bo wymuszone uśmiechy, gęstą atmosferę domowego terroru, surowego ojca, wiecznie roztrzęsioną matkę i słyszącego głosy dzieciaka widzieliśmy już w kinie nieraz.
Ośmioletni Peter (Woody Norman) co noc budzi coraz bardziej poirytowanych jego płochliwą naturą rodziców. Gdy zachodzi słońce, a dorośli zamykają się w sypialni po drugiej stronie korytarza, w dziecięcym pokoju coś budzi się do życia. Na początku z uporem wali w ścianę, a gdy skulony pod kołdrą chłopiec nie odpowiada, tajemnicza istota w coraz bardziej natarczywy sposób próbuje zwrócić na siebie uwagę.
Choć według dorosłych to raczej Peter próbuje zwrócić uwagę na siebie. Jest w końcu dzieckiem "z bujną wyobraźnią", co stanowi po prostu elegancki eufemizm dla określenia tego jednego dziwnego ucznia, który podczas październikowej lekcji plastyki zamiast rysować uśmiechnięte dynie i czarownice w szpiczastych kapeluszach wprawia nauczycielkę w konsternację, wypisując na czarnym tle "pomóż mi".
W "C’mon c’mon" bohater Woody’ego Normana beztrosko walił wraz z matką (Gaby Hoffmann) w niewidzialne bębny; w "Pajęczynie" siedzi spięty przy starym fortepianie, podczas gdy matka (Lizzy Caplan) strofuje go za złe ułożenie nadgarstka. Młody aktor znów wciela się w rolę wrażliwego chłopca; tym razem jednak trafia do domu, w którym pedagogiczne rozmowy o złości i żalu zastępują staromodny szlaban w ciemnej komórce i przekopywanie ogródka z milczącym ojcem (Antony Starr).
Dziecko, które widzi i słyszy więcej, jest już w horrorze tropem tak samo sfatygowanym jak trzeszczący, nawiedzony dom (w "Pajęczynie" mamy do czynienia z obydwoma), ale z odpowiednią obsadą można, jak się okazuje, coś jeszcze z niego wycisnąć. Norman przypomina, jak to jest mieć 8 lat i szczerze wierzyć w to, iż cień na ścianie się poruszył, iż wystawienie stopy spod kołdry na pewno skończy się wciągnięciem pod łóżko, iż włączona na noc lampka nie pozwoli wypełznąć złu z szafy. W końcu wszystkie zgrzyty i szelesty w pokoju Petera wydają się tak realne, iż choćby podążanie razem z chłopcem wydeptaną dawno scenariuszową ścieżką potrafi być całkiem ekscytujące. A utartych schematów tu sporo.
Twórcy "Pajęczyny" testowali chyba wytrzymałość filmu na stężenie najbardziej oczywistych schematów kina grozy – klimat Halloween, stockowe ujęcia dyniowej farmy, pająki, szczury... choćby rodzinny sekret już skądś chyba znamy. Tytułowa sieć nie jest więc zapowiedzią misternie skonstruowanego labiryntu wątków i zagadek. Natomiast jako (znów chyba nieco zbyt oczywista) metafora zakopanej przed laty tajemnicy sprawdza się świetnie. Sztuczne uśmiechy nadgorliwych rodziców są przecież w horrorze gwarantem finałowej eksplozji.
Peter patrzy na rodziców sarnimi oczami, matka ucieka nerwowo wzrokiem, ojciec przeszywa psychopatycznym spojrzeniem każdego, kto tylko próbuje naruszyć domowy mir. "Pajęczyna" wpisuje się w trwający już od jakiegoś czasu renesans horroru rodzinnego, pozostając przy tym przykładem bezpretensjonalnej, acz sztampowej rozrywki. Nie jest po prostu jednym z tych filmów, które tygodniami chrzęszczą niewygodnie w głowie, ale na zmrożenie, a przynajmniej ochłodzenie, krwi w letnie upały - w zupełności wystarczy.
Ośmioletni Peter (Woody Norman) co noc budzi coraz bardziej poirytowanych jego płochliwą naturą rodziców. Gdy zachodzi słońce, a dorośli zamykają się w sypialni po drugiej stronie korytarza, w dziecięcym pokoju coś budzi się do życia. Na początku z uporem wali w ścianę, a gdy skulony pod kołdrą chłopiec nie odpowiada, tajemnicza istota w coraz bardziej natarczywy sposób próbuje zwrócić na siebie uwagę.
Choć według dorosłych to raczej Peter próbuje zwrócić uwagę na siebie. Jest w końcu dzieckiem "z bujną wyobraźnią", co stanowi po prostu elegancki eufemizm dla określenia tego jednego dziwnego ucznia, który podczas październikowej lekcji plastyki zamiast rysować uśmiechnięte dynie i czarownice w szpiczastych kapeluszach wprawia nauczycielkę w konsternację, wypisując na czarnym tle "pomóż mi".
W "C’mon c’mon" bohater Woody’ego Normana beztrosko walił wraz z matką (Gaby Hoffmann) w niewidzialne bębny; w "Pajęczynie" siedzi spięty przy starym fortepianie, podczas gdy matka (Lizzy Caplan) strofuje go za złe ułożenie nadgarstka. Młody aktor znów wciela się w rolę wrażliwego chłopca; tym razem jednak trafia do domu, w którym pedagogiczne rozmowy o złości i żalu zastępują staromodny szlaban w ciemnej komórce i przekopywanie ogródka z milczącym ojcem (Antony Starr).
Dziecko, które widzi i słyszy więcej, jest już w horrorze tropem tak samo sfatygowanym jak trzeszczący, nawiedzony dom (w "Pajęczynie" mamy do czynienia z obydwoma), ale z odpowiednią obsadą można, jak się okazuje, coś jeszcze z niego wycisnąć. Norman przypomina, jak to jest mieć 8 lat i szczerze wierzyć w to, iż cień na ścianie się poruszył, iż wystawienie stopy spod kołdry na pewno skończy się wciągnięciem pod łóżko, iż włączona na noc lampka nie pozwoli wypełznąć złu z szafy. W końcu wszystkie zgrzyty i szelesty w pokoju Petera wydają się tak realne, iż choćby podążanie razem z chłopcem wydeptaną dawno scenariuszową ścieżką potrafi być całkiem ekscytujące. A utartych schematów tu sporo.
Twórcy "Pajęczyny" testowali chyba wytrzymałość filmu na stężenie najbardziej oczywistych schematów kina grozy – klimat Halloween, stockowe ujęcia dyniowej farmy, pająki, szczury... choćby rodzinny sekret już skądś chyba znamy. Tytułowa sieć nie jest więc zapowiedzią misternie skonstruowanego labiryntu wątków i zagadek. Natomiast jako (znów chyba nieco zbyt oczywista) metafora zakopanej przed laty tajemnicy sprawdza się świetnie. Sztuczne uśmiechy nadgorliwych rodziców są przecież w horrorze gwarantem finałowej eksplozji.
Peter patrzy na rodziców sarnimi oczami, matka ucieka nerwowo wzrokiem, ojciec przeszywa psychopatycznym spojrzeniem każdego, kto tylko próbuje naruszyć domowy mir. "Pajęczyna" wpisuje się w trwający już od jakiegoś czasu renesans horroru rodzinnego, pozostając przy tym przykładem bezpretensjonalnej, acz sztampowej rozrywki. Nie jest po prostu jednym z tych filmów, które tygodniami chrzęszczą niewygodnie w głowie, ale na zmrożenie, a przynajmniej ochłodzenie, krwi w letnie upały - w zupełności wystarczy.