UWAGA!!! Recenzja zawiera spojlery
Młodzieńcze lata III RP przyniosły nam liczne klasyki, które z miejsca wpisały się w tkankę społecznej świadomości. Niektóre walczyły ze wzniesionymi za życia pomnikami, świętokradczo ściągając korony, jak "Psy" Pasikowskiego, a inne zachwycały skalą i muzyką – patrz: "Ogniem i mieczem" Hoffmana. W kultowych tekstach i ikonicznych postaciach prym wiodły jednak komedie gangsterskie, zarówno te bardziej ("Kiler" Machulskiego, "Chłopaki nie płaczą" Lubaszenki), jak i mniej udane ("Młode wilki" Żamojdy) uchwyciły aspiracyjną energię momentu i z miejsca urosły do miana kultowych. W finansowym, politycznym i organizacyjnym chaosie najntisów prawdopodobnie drugie tyle projektów, które miały wszystko by w tym panteonie się znaleźć, przepadło gdzieś na etapie scenariusza, czy preprodukcji. Idę o zakład, iż jeżeli istnieją światy równoległe, to w wielu z nich Polacy czczą teraz "Wielką Warszawską" z roku, dajmy na to 1993, jako jeden z najlepszych filmów w dziejach i perfekcyjne rozliczenie rozczarowującej rzeczywistości. W naszej rzeczywistości film powstał jednak trzy dekady później. Zamiast aktualnego komentarza jest więc nostalgiczna hauntologia. Ta zmiana porządku i nastroju bynajmniej nie okazuje się jednak zabójcza dla jakości finalnego produktu.
Jan Purzycki ma skandalicznie krótką notkę na Wikipedii, jak zauważył w swoim wzruszającym i przezabawnym in memoriam scenarzysta Andrzej Dziurawiec ("Karate po polsku", "Na dobre i na złe") – nie ma choćby ulicy swojego imienia w rodzinnej Ostródzie. W tym samym tekście autor zauważa, iż "Janek potrafił jak nikt opowiadać uniwersalne, precyzyjnie skonstruowane historie z prawdziwymi, żywymi bohaterami, którym widz pragnął towarzyszyć". I trudno się z nim nie zgodzić, Purzycki dał nam nieodżałowanych "Złotopolskich", prowadził medialnie pierwszą (jedyną udaną) kampanię Wałęsy, a przede wszystkim napisał swoją "hazardową" trylogię, która wraz z premierą "Wielkiej Warszawskiej", pięć lat po śmierci scenarzysty, wreszcie została domknięta.
"Wielki Szu", szeroko czerpiąc z pokazywanych przez TVP w latach 70. amerykańskich seriali kryminalnych takich jak "Kojak", "Columbo" czy "Święty", w formie rozrywkowego kina gangsterskiego przedstawiał rozczarowanie zduszonym przez stan wojenny Karnawałem Solidarności. Tytułowy starzejący się szuler, po wyjściu z więzienia najpierw zostaje odrzucony przez swoją żonę, a potem – poszukując spokoju w górskim miasteczku pośrodku niczego – nie tylko spotyka lokalną mafię, chcącą się pozbyć przyjezdnego, ale także – co gorsza – młodego adepta pragnącego przejąć po nim pałeczkę. Grany przez Jana Nowickiego bohater zderza się z faktem, iż wydarzenia ostatnich lat tak naprawdę nic nie zmieniły, wydostanie się z machiny zepsucia jest niemożliwe, a pragnienie ochronienia przed swoim losem kolejnego pokolenia bezcelowe.
W 1988 roku, u progu przemian i Okrągłego Stołu przyszedł czas na "Piłkarski poker", opowieść o Janie Lagunie – dawniej idolu tłumów, który złamał poprzeczkę w meczu z ZSRR, a teraz starzejącym się (znów) sędzi, który przez całą karierę brzydził się korupcją. Produkcja w reżyserii Janusza Zaorskiego odrzuca wcześniejszą gatunkową stylizację na rzecz nieco przejaskrawionego realizmu znanego chociażby ze "Zmienników" Barei. Świat Laguny trzęsie się w posadach, gdy ten odkrywa, iż przez ostatnie lata tak naprawdę "ustawiał" mecze, manipulowany przez swoją niewierną żonę "Łapówkę" i przyjaciela – prezesa PZPN. Grany przez Janusza Gajosa protagonista pierwotnie postanawia "ustawić" ostatnią kolejkę 1 ligi (ówczesnej ekstraklasy), żeby się dorobić i utrzeć nosa ludziom, których miał za sobie najbliższych. Ponosi jednak klęskę, która usadza go na stołku szefa Śląskiego ZPN i dyktuje jego przyszły los jako skorumpowanego związkowego betonu, jakim tak przez całe życie pogardzał. W skrzywionej twarzy Gajosa widzimy cały przekrój moralnej klęski będącej klasowym triumfem, a w tle pojawia się wtedy niezwykle ironicznie gorzka w tym filmie piosenka "Trzej przyjaciele z boiska" autorstwa Artura Międzyrzeckiego, niemal cztery dekady starsza od samego filmu.
"Wielka Warszawska" zrywa z poprzedniczkami już postacią protagonisty. Zamiast przepitej jednostki w pełni świadomej otaczającej ją smugi cienia koncentrujemy się na młodym dżokeju Krzyśku Salomonie (Tomasz Ziętek, zdecydowanie za stary do swojej roli, ale bardzo dobry). Chłopak dopiero wchodzi w wielki świat wyścigów konnych. Niczym młoda Trzecia Rzeczypospolita wypełniony jest wielkimi hasłami o równości i uczciwości, które muszą przeżyć ciężkie zderzenie z przepełnioną korupcją i układami rzeczywistością. Gdzieś w tle mamy wątek jego ojca, Kajetana (Ireneusz Czop), dawniej utalentowanego jeźdźca, który w latach 60. zwyciężył w Wielkiej Warszawskiej, wrześniowej gonitwie na Służewcu uważanej za najważniejszą w Polsce. Zrobił to jednak wbrew oczekiwaniom bukmacherów i został za to ukarany połamaniem kolan, co przekreśliło jego karierę. Wśród wykonawców wyroku był Omar (Marcin Bosak), który przez lata dorobił się pozycji najważniejszego dyrygenta gonitw.
Film Bartłomieja Ignaciuka ("Podatek od miłości" – jedna z najlepszych polskich komedii romantycznych ostatniej dekady) napędzany jest przede wszystkim rewelacyjną muzyką autorstwa duetu Jan Komar i Bartłomiej Tyciński. Potocznie mówiąc "nóżka się rusza" do ich dynamicznego soundtracku nie mniej niż do wykonywanego przez Marylę Rodowicz refrenu "Dziś prawdziwych cyganów już nie ma" użytego w zwiastunie. Ta audialna przyjemność łączy się z wizualną ekstazą przepięknie wyestetyzowanych wczesnych lat 90. w kostiumach Małgorzaty Gwiazdeckiej i Joanny Pamuły, scenografii Janusza Mazurczaka, a w końcu obiektywie Klaudiusza Dwulita. Świetnym zabiegiem jest tu przede wszystkim użycie dynamicznej tabeli, która w trakcie wyścigów pokazuje widzom na żywo pozycje wszystkich koni i ułatwia przez to odnalezienie się w sytuacji.
Niemożliwy, z oczywistych kalendarzowych i historycznych przyczyn, realizm "Piłkarskiego pokera" ustępuje tu uplastycznianiu nostalgii znanemu z serialu "Rojst". W najbardziej oczywisty sposób zostaje to uosobione w postaci mafioza granego przez Mirosława Kropielnickiego, ucharakteryzowanego na Piotra Fronczewskiego. Każda scena – z wyjątkiem może otwierających film obrzydliwych przebitek na biegnące po plaży konie, niczym z reklamy wody gazowanej – ma ewokować skojarzenia z najntisami. Dostaniemy więc zarówno gangsterów w skórach, jak i bezsilne ofiary transformacji oraz niewinny romans, mniej lub bardziej rozczarowane kapitalistyczne ambicje, czy w końcu praski Bazar Różyckiego z jego panklasowym przekrojem. To wszystko składa się w całość tylko dzięki rewelacyjnym dialogom, które znajdują złoty środek między realizmem a humorem i ekspozycją charakterów.
Ciekawą zmianą względem dwóch poprzednich części trylogii jest postać Ireny granej przez Agnieszkę Żulewską. Zarówno w "Wielkim Szu", jak i "Piłkarskim pokerze" bohaterki pełniły role płaskiego tła na pozwalającego bohaterom się wyróżnić, zaistnieć, albo znaleźć cel (tu w ten topos wpisuje się grana przez Mary Pawłowską Ewa, wybranka Krzyśka, która pierwotnie trzyma go w potężnych objęciach friendzone). Irena w "Wielkiej Warszawskiej" jest jednak prawdopodobnie najtragiczniejszą postacią dramatu. To urzekająca kobieta, która przez swoje uzależnienie od hazardu została wpędzona w spiralę długów bez wyjścia. Podając się za dziennikarkę staje się czymś między femme fatale a seksworkerką desperacko pragnącą zdobyć jakiekolwiek informacje pozwalające jej się "odkuć" i uwolnić z gangsterskiego uścisku.
"Wielka Warszawska" niewątpliwie nie jest arcydziełem na miarę "Wielkiego Szu", czy "Piłkarskiego pokera", pytanie brzmi jednak, czy będąc o trzy dekady "przeterminowana", w ogóle miała taką możliwość? To dalej pierwszej wody kino rozrywkowe. Zamiast z poprzednikami w serii Purzyckiego prawdopodobnie bardziej odpowiednim byłoby porównania z żywiącymi się nostalgią produkcjami takimi jak "Yuma" Piotra Mularuka czy "Sztos 2" Olafa Lubaszenki albo wspomnianym "Rojstem". Nie da się także nie zauważyć rewolucyjnego wręcz przyśpieszenia opowieści w drugiej połowie, gdy protagonista porzuca świętoszkowaty idealizm i zaczyna snuć swoją własną intrygę. To właśnie wtedy film staje się prawdziwym nieokiełznanym demonem zabawy skojarzeniami, czasami oraz gatunkowymi tropami.
Bez Cezarego Pazury, Bogusława Lindy czy Michała Milowicza Bartłomiej Ignaciuk pokazał, iż prawdziwa moc gatunkowej opowieści o latach 90. nie kryje się w wizualnych skojarzeniach, a szczerości scenariusza oraz energii i talencie twórców. Chociaż poza Japonią, gdzie triumfy święci multimedialna seria "Uma Musume", wyścigi konne nie są już choćby w ułamku tak istotne i ciekawe, jak parę dekad temu, to sama ekstaza obstawiania wyniku tudzież minięcia jako pierwszemu mety na najważniejszym wyścigu, zdaje mi się emocją absolutnie uniwersalną i ludzką. "Wielka Warszawska", podobnie jak "Wielki Szu" i "Piłkarski poker" jest balladą o rozczarowaniu i akceptacji moralnej klęski, podaną w niezwykle rozrywkowej, przyjemnej i zapamiętywanej formie – cieszmy się więc ekranową porażką, może pomoże nam zaakceptować niepowodzenia codziennego życia. Ono wszak zwykle ma posmak rozczarowania…