W świat Niebiańskich kochanków wprowadza nas woda. Wszystko zaczyna się niezwykle poetyckim, długim ujęciem na łódce. Z tego świata woda też nas wyprowadzi – bo dokument, niczym zgrabna klamra, kończy jeszcze inne ujęcie, równie rzewne, gdzie jedną z bohaterek obserwujemy w rzece. Woda jest wszędzie; woda Cię zbawi; woda zawsze wróci. Jest tu woda, gdzie pływają statki – notabene miejsce pracy bohaterek – jest woda święcona, są rzeczki okalające miasto. Centralne miejsce wody w narracji zresztą nie dziwi. Ostatecznie cała oś dokumentu rozgrywa się wokół tożsamości swoich bohaterek i jej wszelakich manifestacji, projekcji i zmian – tak samo płynnej, jak wszechobecna ciecz.
Cristina i La Bonita poznały się w pracy. Starsza pracowała tam za młodu chociaż teraz jest już na emeryturze, druga wciąż dorabia, gotując dla marynarzy. Cristinę i La Bonitę łaczy jeszcze jedno – obydwie są w trakcie czegoś, co z naszej perspektywy najlepiej da się opisać jako detranzycja. Chociaż nie jest to wcale aż tak oczywiste.
Pewnym jest, iż żadna z nich już nie chce być transkobietą. W jednej z pierwszych scen filmu Cristina śmiało oznajmia, iż „chciałaby znowu być gejem”, La Bonita za to celebruje, iż nie wstrzyknęła sobie zbyt dużo silikonu. Ten pęd ku zmianie (albo raczej cofnięciu zmian) nie jest wewnętrzny; dla jednej z nich powrót do męskości to sposób na spełnienie ostatniego życzenia martwej matki, dla drugiej desperacka próba uniknięcie ognia piekielnego w obliczu nowo odnalezionej wiary.
I bardzo łatwo byłoby uczynić z tego tendencyjną, toporną opowieść o okowach społeczeństwa oraz wymogu stawiania społecznej akceptacji ponad własne potrzeby. Na szczęście Ferminowi de la Serna udaje się uniknąć banałów. Trudy bohaterek ujawniają się poprzez ich codzienne rytuały, drobne spotkania, smutki, euforii i żałoby. Z jednej strony La Bonita próbuje wrócić do życia jako mężczyzna, z drugiej na targu wciąż ogląda się za lakierem do paznokci; wciąż szuka swojej kobiecości. Na piersi dumnie nosi krzyż, ale kiedy stoi przy czerwonym neonie, krucyfiks przez odbite światło zdaje się jarzyć żywym ogniem. Cristina obcina włosy krótko, ale nie za krótko. Dla swoich najbliższych – rodzonych jak i tych przybranych – znana jest jako matka chrzestna. Nikogo nie obchodzi, iż ta łatka przysparza jej coraz więcej dyskomfortu. Zbudowała swoje własne życie z dala od rodziny, teraz dla rodziny je burzy i układa na nowo. Bohaterki są nieodzowną częścią świata. Szanowanymi i potrzebnymi członkiniami miasteczkowej tkanki, a nie jedynie wykluczonymi i opluwanymi ze wszystkich stron outsiderkami.

Gdzieś wśród tych tożsamościowo-społecznych dywagacji przewijają się dwie równoważne siły. Zewsząd zalewa nas religijny synkretyzm, przedstawiany jednocześnie jako w pełni poważny system wierzeń jak i jakaś ironiczna zabawa religijną konwencją. Dla wielu przedstawionych transkobiet jest to jedyny sposób na wyznawanie znajomej siły wyższej bez wstydu; z uczuciem pełnego komfortu. Z drugiej strony pojawia się strach. Na wielu płaszczyznach. Od lęków bardzo namacalnych jak śmierć bliskich, po te metafizyczne. Decyzja La Bonity o wstąpieniu do kościoła Ewangelików też motywowana jest strachem. Jednocześnie kończy hegemonię synkretyzmu. „Czysta” wiara to nie tylko odejście od kultu świętych, to też wyparcie się eklektyzmu; może wręcz porzucenie tej wszechobecnej płynności, która do tej pory towarzyszyła bohaterkom.
Z jednej strony reżyserowi udaje się uniknąć pułapki dydaktyzmu, z drugiej jednak wciąż wyłaniają się warsztatowe braki. Historii nierzadko brak substancji, dużo tu rozkojarzenia i rozwodnienia względem zainteresowań dokumentu. Razi też podejście do filmowanej rzeczywistości – de la Serna zbyt często przejmuje lejce i stara się mówić za swoje bohaterki, kiedy to, co reprezentują, nie za bardzo zgadza się z jego własnym wyobrażeniem na temat płciowości i wszelkich jej obrazów. Najboleśniejszym wyrazem tej tendencji są powpuszczane w narracje bezczelne wizualne metafory; tendencyjne próby przepisywania rzeczywistości. Wreszcie, tak jak zresztą wielu filmom realizowanych przy pomocy Berlinale World Cinema Fund czy Hubert Bals Fonds, zdarza mu się autoorientalizm, co by sprostać oczekiwaniom Europejskiej widowni festiwalowej. Szkoda, zwłaszcza, iż historia Cristiny i La Bonity broni się i bez tego.
Koniec Niebiańskich kochanków to dwa chrzesty, choćby jeżeli nie religijne (brzmi enigmatycznie, ale żeby zrozumieć o co chodzi, zapraszam na seans). Stanowią piękne zwieńczenie tego krótkiego, całkiem nierównego seansu. Nie wydaje mi się, żebyśmy obserwowali narodziny współczesnej klasyki dokumentu, ale też nie wszystko musi być klasykiem. Przy dobrych wiatrach de la Serna może wyrosnąć jednak na nowy, silny głos światowego filmu dokumentalnego. Musi jedynie przebić się przez wszechobecną kakofonię własnych dobrych zamiarów, które czasem zakłócają szczerość względem swoich bohaterów.
korekta: Anna Czerwińska