"Horizon Zero Dawn" bezsprzecznie stanowi kamień milowy w historii Playstation. Wykreowana przez Guerilla Games opowieść o rudej wojowniczce stawiającej czoła rozszalałym maszynom błyskawicznie uplasowała się wśród klasyków gatunku. Jakość wykonania, intrygująca historia i wciągająca walka z miejsca kupiły serca graczy. Zadziorna Aloy dysponowała na tyle wyrazistym charakterem, iż pewnym krokiem stąpała w kierunku innych marek, co zaowocowało gościnnymi występami w tak wielkich produkcjach, jak "Monster Hunter: World", "Fortnite", a choćby "Genshin Impact". Wszystko zdaje się wyglądać ładnie na papierze, ale brakowało jednej drobnej rzeczy – gry skierowanej do młodszego odbiorcy.
Nieważne, jak bardzo zaklinalibyśmy rzeczywistość i trąbili, iż "ja za dzieciaka grałem w "GTA" i wyrosłem na porządnego człowieka", to wszystkie wyżej wymienione tytuły nie powinny trafić do nastolatka poniżej dwunastego roku życia. Magicy z Sony znaleźli jednak sposób na to, by przyciągnąć do rozgrywki trochę mniej zaawansowanych graczy. Dzięki zwarciu szyków ze specjalistami od łączenia klocków uraczeni zostaniemy lekko kanciastą wersją przygód Aloy i spółki.
"Lego Horizon Adventures" kultywuje tradycję przekuwania znanych i lubianych marek w okraszone humorkiem, umownością i lekkością opowieści zarówno dla graczy młodszych, jak i tych troszkę starszych. Nie będzie pewnie zaskoczeniem dla nikogo, gdy napiszę, iż wątki przedstawione w grze odzwierciedlają te z "Horizon Zero Dawn". Tym samym, ponownie będziemy przyglądać się szybkiemu dorastaniu Aloy, odnajdywaniu się dziewczyny wśród Nora, a także jej trudnej i mocno nierównej walce z Helisem i HADESEM. Oczywiście, jak to bywa w grach z serii Lego, mamy tu do czynienia z pewnymi uproszczeniami i ułagodzeniami przydającymi opowieści odrobinę lżejszego wydźwięku.
Choć zagrożenie ze strony HADESA jest przez cały czas realne i nieuchronne, to trudno zachować powagę, gdy o pokój na świecie walczy lubująca się w kanapkach z piklami Aloy, wiecznie upadający na twarz Varl, myślący o pączuniach z lukrem Erend czy odklejona od rzeczywistości Teersa. Tak, Serce Matki może i jest pełne wybitnych wojowników, ale ciężar ratowania świata spoczywać będzie na tej, delikatnie mówiąc, dość specjalnej czwórce. Z pomocą bohaterów rozegramy nie tylko kampanię singlową, ale i pobawimy się zarówno w lokalnym, jak i sieciowym co-opie.
Każdy z nich będzie posługiwał się unikalnymi dla siebie brońkami. Aloy oczywiście polegać będzie na swoich zdolnościach strzeleckich, Teersa wymiecie kurczakową bombą, Varl dźgnie czujkę włócznią, a Erend przyłoży Gromoszczękowi młotem między oczy. Niestety to, co w założeniu miało urozmaicać walkę, koniec końców nie ma żadnego znaczenia, gdy każdą z postaci gra się praktycznie tak samo. Gra próbuje nam wmówić, iż podobnie jak w oryginale taktyka ma znaczenie (zwłaszcza iż bohaterowie rozwijają swoje zdolności i bazują na wspólnym drzewku umiejętności), ale docelowo i tak wszystko sprowadza się do szybkiego wymazania z egzystencji kolejnego kill roomu. Sytuacji nie zmienia choćby okazjonalne rzucanie ładunkami żywiołów w słabe punkty przeciwników.
Gry z serii Lego przyzwyczaiły nas do pomysłowych poziomów. Te zwykle skrywają przeróżne tajemnice i zachęcają do eksploracji. Stopniowo odblokowywane postacie motywują też do wielokrotnego wracania i odświeżania raz zaliczonych segmentów. Z wielką przykrością stwierdziłam, iż klockowe przygody Aloy nie trzymają mi przed nosem marchewki na tyle soczystej, żeby zmotywować mnie to odwiedzenia znanych już miejscówek. Jedynymi "znajdźkami", na jakie możemy liczyć, są Żyrafy i Kotły. O ile wspinanie się na te majestatyczne bestie może w pewien sposób przywoływać pierwsze wspomnienia towarzyszące temu doświadczeniu w oryginale, o tyle przedzieranie się przez Kotły jest zwyczajnie nudne i nie odpala żadnej iskierki ekscytacji.
No dobrze, ale skoro nie zaoferowano nam nowych postaci, czy też ukrytych skarbów (będących faktycznymi skarbami), to co nam pozostaje? Twórcy przygotowali dla graczy szereg wyzwań, w trakcie których będziemy musieli chociażby pokonać określoną liczbę wrogów danym rodzajem broni, czy też odziani w specyficzny sposób, np. w kostium superbohatera – Parówczaka, nindży, a choćby Robin Hooda. W nagrodę otrzymamy kolejne dziwne stroje oraz elementy służące do rozbudowy Serca Matki. Siedziba plemienia Nora wymaga odbudowy. Możemy tu popuścić wodze fantazji, gdyż w wiosce postawimy szereg budynków związanych z uniwersum Horizona oraz, co zaskakujące, konstrukcje związane z Lego Ninjago i Lego City. Tym samym, w świecie Aloy zobaczymy świątynię starożytnego smoka, kosmodrom, śmietniki i wielką karuzelę. Ewidentnie nie jestem docelowym odbiorcą takich wariacji, bo osobiście wolałabym większą spójność w konstruowaniu świata.
Zapewne zniosłabym te małe niedogodności, gdyby gra zaoferowała mi coś więcej niż tylko dużą dawkę humorku i ładnych, klockowych krajobrazów. Czarę goryczy przelała jednak chwila, w której zobaczyłam napisy końcowe. Dotarcie do tego momentu zajęło mi jakieś pięć godzin. Być może mniej, raczej nie więcej. Rzadko kiedy staram się oceniać gry na podstawie stosunku ceny do oferowanej zawartości, ale w tym przypadku muszę tupnąć nogą ze złości. "Lego Horizon Adventures" nie jest grą z półki AAA, oferuje zaskakująco słabą zawartość w porównaniu z innymi grami Lego. Ot, jest klasycznym no-brainerem wykorzystującym falę popularności swojego pierwowzoru.
"Lego Horizon Adventures" przypomina trochę wielkanocną wydmuszkę. Z zewnątrz wszystko wygląda słodko i uroczo, rozbrajają nas przerywniki i uśmiechamy się na widok klockowej Aloy. Wystarczy jednak jeden nieostrożny ruch, by okazało się, iż w środku nie mamy już nic więcej. A mi od razu przypomina się horizonowa plansza z "Astro Bota", która w jednym poziomie zrobiła więcej dobrych rzeczy niż najnowsza produkcja Guerilla Games przez całą grę. Nie pamiętam, czy gra ta była kierowana docelowo do dzieciaków, ale nie powinno mieć to znaczenia. To, iż gra stworzona została dla do dzieciaków, nie znaczy, iż może nie szanować odbiorców.
Nieważne, jak bardzo zaklinalibyśmy rzeczywistość i trąbili, iż "ja za dzieciaka grałem w "GTA" i wyrosłem na porządnego człowieka", to wszystkie wyżej wymienione tytuły nie powinny trafić do nastolatka poniżej dwunastego roku życia. Magicy z Sony znaleźli jednak sposób na to, by przyciągnąć do rozgrywki trochę mniej zaawansowanych graczy. Dzięki zwarciu szyków ze specjalistami od łączenia klocków uraczeni zostaniemy lekko kanciastą wersją przygód Aloy i spółki.
"Lego Horizon Adventures" kultywuje tradycję przekuwania znanych i lubianych marek w okraszone humorkiem, umownością i lekkością opowieści zarówno dla graczy młodszych, jak i tych troszkę starszych. Nie będzie pewnie zaskoczeniem dla nikogo, gdy napiszę, iż wątki przedstawione w grze odzwierciedlają te z "Horizon Zero Dawn". Tym samym, ponownie będziemy przyglądać się szybkiemu dorastaniu Aloy, odnajdywaniu się dziewczyny wśród Nora, a także jej trudnej i mocno nierównej walce z Helisem i HADESEM. Oczywiście, jak to bywa w grach z serii Lego, mamy tu do czynienia z pewnymi uproszczeniami i ułagodzeniami przydającymi opowieści odrobinę lżejszego wydźwięku.
Choć zagrożenie ze strony HADESA jest przez cały czas realne i nieuchronne, to trudno zachować powagę, gdy o pokój na świecie walczy lubująca się w kanapkach z piklami Aloy, wiecznie upadający na twarz Varl, myślący o pączuniach z lukrem Erend czy odklejona od rzeczywistości Teersa. Tak, Serce Matki może i jest pełne wybitnych wojowników, ale ciężar ratowania świata spoczywać będzie na tej, delikatnie mówiąc, dość specjalnej czwórce. Z pomocą bohaterów rozegramy nie tylko kampanię singlową, ale i pobawimy się zarówno w lokalnym, jak i sieciowym co-opie.
Każdy z nich będzie posługiwał się unikalnymi dla siebie brońkami. Aloy oczywiście polegać będzie na swoich zdolnościach strzeleckich, Teersa wymiecie kurczakową bombą, Varl dźgnie czujkę włócznią, a Erend przyłoży Gromoszczękowi młotem między oczy. Niestety to, co w założeniu miało urozmaicać walkę, koniec końców nie ma żadnego znaczenia, gdy każdą z postaci gra się praktycznie tak samo. Gra próbuje nam wmówić, iż podobnie jak w oryginale taktyka ma znaczenie (zwłaszcza iż bohaterowie rozwijają swoje zdolności i bazują na wspólnym drzewku umiejętności), ale docelowo i tak wszystko sprowadza się do szybkiego wymazania z egzystencji kolejnego kill roomu. Sytuacji nie zmienia choćby okazjonalne rzucanie ładunkami żywiołów w słabe punkty przeciwników.
Gry z serii Lego przyzwyczaiły nas do pomysłowych poziomów. Te zwykle skrywają przeróżne tajemnice i zachęcają do eksploracji. Stopniowo odblokowywane postacie motywują też do wielokrotnego wracania i odświeżania raz zaliczonych segmentów. Z wielką przykrością stwierdziłam, iż klockowe przygody Aloy nie trzymają mi przed nosem marchewki na tyle soczystej, żeby zmotywować mnie to odwiedzenia znanych już miejscówek. Jedynymi "znajdźkami", na jakie możemy liczyć, są Żyrafy i Kotły. O ile wspinanie się na te majestatyczne bestie może w pewien sposób przywoływać pierwsze wspomnienia towarzyszące temu doświadczeniu w oryginale, o tyle przedzieranie się przez Kotły jest zwyczajnie nudne i nie odpala żadnej iskierki ekscytacji.
No dobrze, ale skoro nie zaoferowano nam nowych postaci, czy też ukrytych skarbów (będących faktycznymi skarbami), to co nam pozostaje? Twórcy przygotowali dla graczy szereg wyzwań, w trakcie których będziemy musieli chociażby pokonać określoną liczbę wrogów danym rodzajem broni, czy też odziani w specyficzny sposób, np. w kostium superbohatera – Parówczaka, nindży, a choćby Robin Hooda. W nagrodę otrzymamy kolejne dziwne stroje oraz elementy służące do rozbudowy Serca Matki. Siedziba plemienia Nora wymaga odbudowy. Możemy tu popuścić wodze fantazji, gdyż w wiosce postawimy szereg budynków związanych z uniwersum Horizona oraz, co zaskakujące, konstrukcje związane z Lego Ninjago i Lego City. Tym samym, w świecie Aloy zobaczymy świątynię starożytnego smoka, kosmodrom, śmietniki i wielką karuzelę. Ewidentnie nie jestem docelowym odbiorcą takich wariacji, bo osobiście wolałabym większą spójność w konstruowaniu świata.
Zapewne zniosłabym te małe niedogodności, gdyby gra zaoferowała mi coś więcej niż tylko dużą dawkę humorku i ładnych, klockowych krajobrazów. Czarę goryczy przelała jednak chwila, w której zobaczyłam napisy końcowe. Dotarcie do tego momentu zajęło mi jakieś pięć godzin. Być może mniej, raczej nie więcej. Rzadko kiedy staram się oceniać gry na podstawie stosunku ceny do oferowanej zawartości, ale w tym przypadku muszę tupnąć nogą ze złości. "Lego Horizon Adventures" nie jest grą z półki AAA, oferuje zaskakująco słabą zawartość w porównaniu z innymi grami Lego. Ot, jest klasycznym no-brainerem wykorzystującym falę popularności swojego pierwowzoru.
"Lego Horizon Adventures" przypomina trochę wielkanocną wydmuszkę. Z zewnątrz wszystko wygląda słodko i uroczo, rozbrajają nas przerywniki i uśmiechamy się na widok klockowej Aloy. Wystarczy jednak jeden nieostrożny ruch, by okazało się, iż w środku nie mamy już nic więcej. A mi od razu przypomina się horizonowa plansza z "Astro Bota", która w jednym poziomie zrobiła więcej dobrych rzeczy niż najnowsza produkcja Guerilla Games przez całą grę. Nie pamiętam, czy gra ta była kierowana docelowo do dzieciaków, ale nie powinno mieć to znaczenia. To, iż gra stworzona została dla do dzieciaków, nie znaczy, iż może nie szanować odbiorców.