Nie tylko "Putin" – politycy na ekranie

filmweb.pl 5 dni temu
Zdjęcie: plakat


Gdy Sebastian Stan przygotowywał się do roli młodego Donalda Trumpa w "Wybrańcu", słyszał głosy: po co ci ta rola, zrazisz do siebie połowę kraju. Na podobne ryzyko naraża się każdy aktor i reżyser, którzy decydują się przedstawić na ekranie współczesnego polityka – choćby jeżeli niekoniecznie ciągle aktywnego, to cały czas budzącego żywe polityczne kontrowersje. A to właśnie te dwa kryteria oddzielają względnie bezpieczny gatunek filmu historycznego – do którego będzie należał np. kręcony dziś film o Churchillu – od ryzykownego kina politycznego, zajmującego się np. Trumpem.

Mimo to filmowcy nie przestają kierować kamer w stronę politycznych liderów. W ostatnich dwóch dekadach swoich filmowych portretów doczekali się między innymi: prezydent George W. Bush i jego zastępca Dick Cheney, Donald Trump, Silvio Berlusconi, Tony Blair, a z polskich polityków Lech Wałęsa i Lech Kaczyński. Wszystkie te obrazy można by umieścić na osi, której skraje punkty wyznaczają z jednej strony karykatura, z drugiej hagiografia. Inaczej niż w rozkładzie statystycznym, spora liczba filmowych opowieści o kontrowersyjnych przywódcach mieści się bliżej któregoś ze skrajnych biegunów – szczególnie tego karykaturalnego. Bo żeby zaangażować talent, pieniądze, czas i środki finansowe w produkcję historii o działaczu politycznym, trzeba odczuwać do niego jakąś silną emocję – a w przypadku polityków często łatwiej o te negatywne.

Wada ukryta amerykańskiej demokracji

Taka emocja – jeżeli nie wprost negatywna, to z pewnością związana z poglądami – ożywia bez wątpienia Adam McKay w filmie "Vice" (2018), portrecie wiceprezydenta z czasów Busha, Dicka Cheneya (Christian Bale). Pokazuje ją już sam tytuł, mogący znaczyć tyleż "wice" – odnosząc się do funkcji bohatera – co występek, niecnotę, wadę. Biografia Cheneya, politycznego insidera z karierą na styku polityki i biznesu, trwającą od końca lat 60. i początków prezydentury Nixona po końcówkę pierwszej dekady XXI wieku i czasu Obamy, staje się w filmie "kroniką niecnoty" amerykańskiej polityki.

"Vice"

"Vice" pokazuje amerykańską demokrację rozgrywaną przez specjalne grupy interesów – zwłaszcza te związane z sektorem wydobywczym i zbrojeniowym – uniemożliwiające prowadzenie rozsądnej polityki klimatycznej i pchające kraj do niesprawiedliwych wojen w odległych, bogatych w ropę zakątkach świata. Partia Republikańska przedstawiona jest tu jako głęboko skorumpowana grupa, służąca wyłącznie interesom swoich darczyńców i własnej chęci wzbogacenia się. W filmie widzimy całą plejadę republikańskich polityków w mniej lub bardziej krzywym zwierciadle. Na ich tle filmowy Cheney wydaje się postacią dość bezbarwną; nudnym biurokratą, pracującym na zapleczu. Odtwarzający go Christian Bale buduje tę rolę tak, by przedstawić Cheneya jako osobę możliwie najmniej ciekawą; za swoją postacią kryje całą aktorską osobowość, a choćby fizyczność, ponieważ zmienił się do tej roli nie do poznania. Tymczasem, jak głosi teza filmu, to właśnie ten bezbarwny biurokrata, karierowicz, który z niejednego pieca chleb jadł – zarówno w Białym Domu, jak i w sektorze prywatnym – pociąga za sznurki administracji Busha jr. z większą sprawczością niż skupiający na sobie uwagę licznymi gafami prezydent.

Jednocześnie Cheney nie jest bynajmniej w "Vice" geniuszem zła. Jego początki w polityce są wyjątkowo niezgrabne; zanim nabywa sprytu i doświadczenia, "mózgiem" kariery Cheney jest tak naprawdę jego pozostająca w cieniu, ale przepełniona wielką ambicją małżonka. Problemem nie jest więc sam Cheney, ale system, w jakim mogą kwitnąć takie postacie – tytułowe "vice" może też oznaczać systemową wadę amerykańskiej demokracji.

"Vice"

Problem timingu

Na tle drapieżnego, agresywnie polemicznego obrazu administracji Busha jr. z "Vice" ten przedstawiony w "W." (2008) Olivera Stone'a wypada dość blado. Biorąc pod uwagę wyraziście lewicowe poglądy reżysera, zdumiewające jest, z jak dużą taryfą ulgową traktuje on rządy młodszego Busha i z jak wielką empatią podchodzi do jego postaci.

Dramaturgię "W." napędza raczej rodzinna dynamika, a nie polityczny konflikt. Historia George'a W. Busha (Josh Brolin) jest historią syna walczącego o miłość i uznanie ojca – patriarchy rodu piastującego najpotężniejszy urząd polityczny na świecie – wiecznie pozostającego w cieniu brata Jeba, którego cała rodzina uważana za oczywistego spadkobiercę rodzinnego politycznego dziedzictwa.


"W." – zwiastun
Podobna osobista perspektywa dobrze sprawdziła się w innej biografii nakręconej przez Stone'a, "Nixonie" (1995). Udało się w niej wyjść poza obraz Nixona jako geniusza zła amerykańskiej polityki, kultywowanego przez amerykańskie kino co najmniej od czasów "Wszystkich ludzi prezydenta" (1976) – choć w samym filmie Alana J. Pakuli twórcy, chcący maksymalnie skupić się na pracy dziennikarzy ujawniających aferę Watergate, świadomie podjęli decyzję, by nie pokazywać odchodzącego w niesławie prezydenta na ekranie.

U Stone'a oglądamy "ludzką" stronę Nixona (Anthony Hopkins) – historię chłopaka z niższej klasy średniej, który pokonał społeczny dystans (i na przebycie którego na ogół potrzeba kilku pokoleń) oraz dotarł do Białego Domu. Stone widzi go jako polityka, który odcisnął swoje niezaprzeczalne piętno na amerykańskiej historii i który nie zawsze kierował się złymi intencjami, a jednocześnie do końca życia pozostał więźniem swoich związanych z pochodzeniem kompleksów, resentymentów do liberalnych elit (na czele z rodziną Kennedych) – przesądów czasów i środowiska, w których dorastał. Ostatecznie Nixon Stone'a pada ofiarą własnych demonów: nieufności, paranoi, autorytarnych tendencji. Jego upadek ma jednak głęboko tragiczny, wzniosły wymiar.

Dlaczego w portrecie Busha humanizacja wizerunku kontrowersyjnego prezydenta nie zadziałała? Na pewno istotne było to, iż Stone pracował tu na znacznie słabszym scenariuszu. Równie istotny był też timing. "Nixon" miał premierę pod koniec 1995 roku, ponad 20 lat po odejściu prezydenta z Białego Domu. W środku pierwszej kadencji Clintona ta epoka była już przeszłością i można było na nią spojrzeć z historycznego dystansu.

"Nixon"
"W." miał premierę w październiku 2008 roku, gdy era Busha dobiegała końca, a Stany żyły nie wspomnieniami wojny w Iraku, ale dynamiczną, symbolizującą nowe otwarcie i nową nadzieję pierwszą kampanią prezydencką Obamy. Krytycy pytali: po co nam film o człowieku, który za chwilę odejdzie na polityczną emeryturę? Z "W." Stone trafił w wyjątkowo niekorzystny dla swojego filmu moment, gdy jego bohater na dobrą sprawę kończył już swój żywot w sekcji "aktualności polityczne", ale nie trafił jeszcze do przegródki z napisem "amerykańska historia". "Vice", mający premierę 10 lat później, mógł już spojrzeć na erę Busha jr. – i całą trwającą 40 lat karierę Cheneya – z historycznego dystansu, a jednocześnie pokazać systemowe mechanizmy i wady amerykańskiej demokracji, a także przedstawić opowiadaną w filmie historię jako coś ciągle politycznie aktualnego.

Obok ryzyka zniechęcenia na wstępie tej części widowni, która nie podziela spojrzenia autorów filmu na politycznego bohatera, drugim wielkim zagrożeniem politycznego kina o aktualnych działaczach jest trafienie z premierą w odpowiedni czas. Bardzo łatwo jest się spóźnić, rozminąć z nastrojami, przegapić moment, gdy biografia danego polityka może stać się szczególnie znacząca dla publiczności.

Potwór, na jakiego zasłużyliśmy

W taki moment z pewnością udało się trafić Alemu Abbasiemu w "Wybrańcu" (2024). Choć film kończy się na długo, zanim Trump wejdzie do polityki – w 1987 roku, gdy wraz z tzw. ghostwriterem przystępuje do pracy nad swoim bestsellerem "The Art of the Deal, czyli sztuka robienia interesów" – to kontekst zeszłorocznej kampanii wyborczej w Stanach czyni z niego aktualnie polityczne dzieło. W kampanii Trump sprzedawał bowiem nie tylko swój program, ale także – a choćby przede wszystkim – swoją całą osobowość czy raczej, należałoby powiedzieć, osobistą markę. A "Wybraniec" próbuje odpowiedzieć na pytanie, co zmieniło młodego chłopaka z Queens w Trumpa, jakiego znamy.

"Wybraniec"
Tak jak w "W." patrzyliśmy na polityka, który zapisał się jako architekt wojen w Afganistanie i Iraku, przez pryzmat historii rodzinnej, tak w filmie Abbasiego kluczowa jest opowieści inicjacyjnej. Choć relacje z apodyktycznym, wiecznie rozczarowanym dziećmi ojcem są istotne dla filmowego Trumpa (Sebastian Stan), to postać, jaką znamy, tworzy inna relacja – z Royem Cohnem (Jeremy Strong). Czyli konserwatywnym prawnikiem działającym na granicy prawa i poza granicami przyzwoitości, obrońcą mafijnych rodzin i podejrzanych biznesmenów, sojusznikiem najbardziej reakcyjnych politycznych sił w Stanach oraz członkiem establishmentu najbardziej liberalnej amerykańskiej metropolii, organizującym przyjęcia, gdzie gniewne tyrady na wyobrażonych "komuchów" łatwo przeistaczały się w homoseksualne orgie.

Cohn jest tym dla Trumpa, co służący ciemnej stronie Mocy mistrz Jedi dla swojego ucznia – inicjuje go w tajne arkana rządzące co prawda nie Mocą, ale nowojorskim stykiem polityki i biznesu. Młody Trump uczy się od Cohna, iż to świat, gdzie nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone, a jedyne, co się liczy, to zwycięstwo bez względu na koszty. Uczeń, jak to na ogół w opowieściach bywa, przerasta i pożera mistrza.

Na początku swojej drogi w "Wybrańcu" młody Trump przedstawiany jest jako postać niepozbawiona idealistycznych cech. Wydaje się naprawdę zakochany w swojej pierwszej żonie, Ivanie. W jego marzeniu, by przywrócić dawną chwałę hotelowi Commodore i w ten sposób zrewitalizować centrum Nowego Jorku, jest pewien szlachetny idealizm. Ten zdolny do miłości i marzycielstwa młodzieniec zmienia się na naszych oczach w potwora nie tylko w wyniku "uwiedzenia" przez Cohna. Kontrowersyjny prawnik jest bowiem tylko kimś, kto doprowadza zasady rządzące nowojorskim światem biznesowym i politycznym do logicznego ekstremum. Jak przekonuje "Wybraniec", Trump jest koszmarem zrodzonym z doprowadzenia logiki amerykańskiego snu do jej końca; monstrum, na które Stany same sobie zasłużyły.


"Wybraniec" – zwiastun
W podobny sposób patrzy na Silvio Berlusconiego – najbogatszego Włocha i premiera Italii pełniącego tę funkcję blisko dekadę – Paolo Sorrentino w "Nich" (2018). Zanim zobaczymy głównego bohatera, spoglądamy na prowincjonalne Włochy zaludnione przez setki "małych Berlusconich" – nieuczciwych ludzi interesu, skorumpowanych polityków, drobnych i większych oszustów – marzących o tym, by znaleźć się na dworze "boskiego Silvia", dostać do kręgu interesów, jakie robi się w pobliżu współczesnego cezara. Sorrentino pokazuje, iż Berlusconi (Toni Servillo) nie jest żadną aberracją, ale nieodrodnym synem włoskiej ziemi, produktem toczącej ją systemowej korupcji; kimś, kto ucieleśnia marzenia i aspiracje milionów Włochów. A przy tym – w czym wielka zasługa aktorskiego kunsztu Servillo – nie jest postacią pozbawioną introspekcji; zdradza inteligencję melancholii i niewątpliwe talenty. Być może inne, zdrowsze społeczeństwo stworzyłoby zachęty, by ktoś taki jak Berlusconi wykorzystał je dla dobra wspólnego – Włochy przełomu wieków pozwalają bezkarnie podobnym postaciom, by podążały za swoimi najgorszymi instynktami.

Problem z polityczną wielkością

"Oni", "Vice", a w mniejszym stopniu także "Wybraniec" to filmy niewątpliwie udane. O wiele trudniej jest jednak znaleźć dobre produkcje o budzących żywe polityczne kontrowersje, aktywnych lub niedawno emerytowanych politykach, które skupiałyby się nie na ich małościach, błędach, zepsuciu, ale sukcesach, prawości i wielkości. Nie jest łatwo wskazać choćby te nieudane. Można odnieść wrażenie, iż filmowcy mają wyraźny problem, by mówić dobrze o współczesnych politykach. A przynajmniej filmowcy tworzący w warunkach demokracji. Bo radzieckie kino w okresie stalinizmu nie miało problemu z kręceniem takich obrazów, jak "Lenin w październiku" (1937) przedstawiający nie tylko hagiograficzny portret zmarłego 13 lat wcześniej wodza bolszewików, ale także stalinowską wersję rewolucji październikowej, wbrew prawdzie historycznej wyolbrzymiającą rolę Stalina w tamtym okresie.

Być może polityczna wielkość – ciągle aktualna, niebędąca przedmiotem ustalonego historycznego sądu – jest czymś, co słabo daje się przedstawić w kinie? Mimo siły mitu Johna Fitzgeralda Kennedy’ego w amerykańskiej kulturze trudno wskazać jeden, istotny w historii kina film, który wprost ten mit by artykułował. Dwa najlepsze filmy o Kennedym zabierają się do tematu okrężną drogą. "JFK" (1991) Stone'a przedstawia narrację o mordującym prezydenta spisku "głębokiego państwa" – podaje ją w tak mistrzowski reżysersko sposób, iż nie zwracamy uwagi, jak bardzo nie trzyma się ona kupy. W "Jackie" (2016) Pablo Larraína obserwujemy narodziny mitu Kennedy’ego z punktu widzenia wdowy po zamordowanym prezydencie, Jackie Kennedy (Natalie Portman), zastanawiającej się, co zostanie z politycznego dziedzictwa jej męża.

"Jackie"
W "Żelaznej Damie" (2011), filmie wyraźnie pomyślanym jako polemika z popularnym w lewicowym dyskursie czarnym mitem Margaret Thatcher, nie udało się pokazać, na czym polegał sens thatcheryzmu i dlaczego autorzy filmu uważają, iż odmienił on Wielką Brytanię na lepsze. Przeszarżowana rola Meryl Streep przesłania jakąkolwiek polityczną myśl.

Podobnie Andrzejowi Wajdzie nie udało się – mimo usilnych starań – pokazać politycznej wielkości Lecha Wałęsy jako przewodnika na polskiej drodze do demokratycznych przemian. Co w momencie, gdy "Wałęsa. Człowiek z nadziei" (2013) z Robertem Więckiewiczem w roli głównej wchodził na ekrany, miało nie tylko historyczne, ale też polityczne znaczenie – trwał wtedy spór o Wałęsę, którego skoordynowana kampania prawicy usiłowała zniszczyć jako symbol "Solidarności".

"Wałęsa. Człowiek z nadziei"
Nad tym, jak udało się pokazać prezydenturę Lecha Kaczyńskiego w "Smoleńsku" (2016), najlepiej będzie spuścić zasłonę milczenia. Choć akurat Lech Łotocki jako prezydent – na tle topornej propagandy, nieprzekonujących teorii spiskowych i ogólnej warsztatowej niezborności tego filmu – jest jednym z jaśniejszych punktów "Smoleńska".

Trochę skromniejsze zadanie niż "pokazanie politycznej wielkości" wyznacza sobie film "Królowa" (2006) Stephena Frearsa, rozgrywający się w ciągu kilku dni po śmierci Lady Diany Spencer we wrześniu 1997 roku. Ten dramat ma dwóch bohaterów, dwóch brytyjskich przywódców – królową Elżbietę II (Helen Mirren) i premiera Tony'ego Blaira (Michael Sheen). Blair nie ma jeszcze żadnego tytułu do wielkości, objął władzę zaledwie cztery miesiące wcześniej. A mimo tego to właśnie on – a nie monarchini zasiadająca na tronie od lat 50. – potrafi dostarczyć narodowi w kryzysie emocjonalnego i moralnego przywództwa. Królowa w ogóle odmawia uznania, iż śmierć jej byłej synowej stanowi jakikolwiek narodowy kryzys, nie rozumie społecznych emocji i ufundowanej na niej polityki. Blair próbuje bezskutecznie bronić monarchinię przed nią samą; wprowadzić monarchię w XXI wiek, w erę medialnej demokracji.


"Królowa" – zwiastun
Od premiery "Królowej" minęło prawie 20 lat i dziś percepcja głównych bohaterów jest trochę inna. choćby osoby o republikańskich poglądach szanują długie lata królowej w służbie publicznej. Blair, głównie ze względu na swoją decyzję o zaangażowaniu kraju w wojnę w Iraku pozostaje politykiem budzącym kontrowersje choćby w swojej dawnej partii – mimo tego żaden inny jej przywódca nie dał jej trzykrotnego zwycięstwa w wyborach.

Więcej polityków na ekranach?

Scenarzysta "Królowej", Peter Morgan, napisał jeszcze dwa telewizyjne filmy o Blairze: "Władcy świata" (2010) – poświęcone relacji Blaira ze Stanami – oraz "The Deal" (2003). Ten ostatni pokazuje długą drogę, jaką Partia Pracy przeszła od momentu przytłaczającej wyborczej klęski w 1983 roku – gdy Blair po raz pierwszy zostaje wybrany do Izby Gmin – a zwycięstwem z 1997 roku. Na ten okres patrzymy z punktu widzenia dwóch młodych polityków, którzy latami próbują zreformować partię, uczynić ją ponownie wybieralną i zdobyć w niej dla siebie władzę – Blaira (Michael Sheen) i jego kanclerza skarbu, Gordona Browna (David Morrissey).

Morgan jest też twórcą serialu "The Crown", gdzie obok historii Elżbiety II i jej rodziny widzimy w tle portrety kolejnych premierów. I często to one stanowią najciekawszy element serialu – zwłaszcza portret Thatcher w wykonaniu Gillian Anderson. Na marginesie – w produkcji Morgana o wiele lepiej udało się pokazać postać i politykę Thatcher w całym ich skomplikowaniu niż w filmie z Meryl Streep.

"The Crown"
Być może serial jest bardziej odpowiednim medium do mierzenia się z wciąż aktywnym działaczem politycznym. W końcu politycy są – a przynajmniej jeszcze 10 lat temu byli – kimś, kto towarzyszy nam codziennie na ekranie telewizora, postaciami zbyt opatrzonymi, a może wręcz zbyt nudnymi na wielki ekran.

Za sprawą drugiej kadencji Trumpa polityka może stać się znacznie bardziej nieprzewidywalna, wnosząc do władzy barwne, większe niż życie (a często nienadające się do swoich funkcji) jednostki. A więc postacie idealne na ekran – także ten wielki.
Idź do oryginalnego materiału