**Dziennik osobisty**
Nie mogłam już dłużej znosić jego gniewu, ale życie dało mi nową szansę.
Wieczór w naszym mieszkaniu w Poznaniu wyglądał tak samo jak setki innych: ja, Weronika, sprzątałam po kolacji, mój mąż Krzysztof oglądał telewizję, a nasz syn Jakub uczył się do egzaminów. Tym razem jednak wszystko się zmieniło. Rozmowa o wyjeździe do moich rodziców przerodziła się w awanturę, która stała się ostatnią kroplą. Moje życie z Krzysztofem, pełne jego złości i obojętności, rozpadło się, ale los niespodziewanie podarował mi nową nadzieję na szczęście. Teraz stoję na progu nowego życia, a moje serce bije gwałtownie ze strachu i oczekiwania.
Weszłam do salonu, nerwowo gniotąc brzeg fartucha. Krzysztof, jak zwykle, leżał na kanapie, wpatrzony w ekran.
— Krzysztofie, mama dzwoniła — ośmieliłam się. — Tato źle się czuje, muszę do nich pojechać. Pomóc w gospodarstwie, z sianem…
Krzysztof zerwał się, rzucając pilotem o podłogę. Jego twarz poczerwieniała z wściekłości.
— Mam wy*****ne w sianko twoich rodziców! — wrzasnął. — Za tydzień jedziemy do mojej matki i koniec!
— Nie mogę im odmówić — odpowiedziałam cicho. — Pojadę sama, potem do twojej mamy.
Zachłysnął się gniewem i nie znalazł słów. W milczeniu wyszłam do sypialni, ale w środku wszystko we mnie wrzało. Rano stało się coś, co przewróciło moje życie do góry nogami.
W młodości, naiwna i ufna, zakochałam się w Krzysztofie. Poznaliśmy się na imprezie studenckiej — ja studiowałam pedagogikę, on inżynierię. Jego ostry charakter wydawał mi się wtedy oznaką siły, a ja, zakochana, potrafiłam łagodzić jego wybuchy. Koleżanki ostrzegały: „Weronika, on jest szorstki, wszystko mu nie pasuje, zastanów się!”. Ale nie słuchałam, wierząc, iż moja miłość go zmieni. Po ślubie zamieszkaliśmy w Poznaniu, urodził się Jakub, i pierwsze lata były niemal szczęśliwe. Z czasem jednak Krzysztof stawał się coraz bardziej nieznosny.
Pracowałam jako nauczycielka w szkole podstawowej, uwielbiałam swoich uczniów, a oni kochali swoją panią Weronikę Nowak. Krzysztof, inżynier w fabryce, ciągle narzekał: „Nie doceniają mnie, Weronika! Wnoszę pomysły, a oni się śmieją!”. Starałam się go pocieszać, ale tylko się irytował: „Ty też się przypisujesz? Siedzisz z tymi dzieciakami, tam nie trzeba wielkiego rozumku!”. Jego słowa bolały, ale milczałam, by nie wywołać kłótni.
Później go zwolnili. Znalazł inną pracę, ale po roku historia się powtórzyła — konflikty, kolejne zwolnienie. W domu stał się nie do wytrzymania: krzyczał, obwiniał mnie o nieudolność. Cierpiałam dla Jakuba, nie chciałam, by syn dorastał bez ojca. Ale miłość dawno wygasła, zrozumiałam, iż pomyliłam zauroczenie z prawdziwym uczuciem. Krzysztof kochał tylko siebie i nie znosił sprzeciwu.
Któregoś dnia, po kolejnej awanturze, Jakub powiedział: „Mamo, dlaczego go tolerujesz? Dawno powinnaś odejść”. Byłam zaskoczona, iż widzi więcej, niż myślałam. „Synku, nie chciałam, żebyś dorastał bez taty” — odparłam. A on na to: „Mamo, on jest dla ciebie niesprawiedliwy, a mnie prawie nie zauważa”. Te słowa dały mi do myślenia.
Tamten wieczór zaczął się od telefonu do rodziców. Gdy dowiedziałam się, iż tato jest chory, postanowiłam pojechać. Krzysztof wybuchł, jego gniew spadł na mnie jak burza. Rano, kiedy pakowałam walizkę, wpadł do pokoju, krzyczał, obrażał. Płakałam, ale się nie ugięłam. Gdy trzasknął drzwiami, zamówiłam taksówkę i pojechałam do rodziców. Wszystko opowiedziałam mamie, prosząc, by nie mówiła tacie — i tak był osłabiony.
— Weronika, to nie jest życie — powiedziała, obejmując mnie. — Zasługujesz na więcej.
Dwa miesiące później rozwiedliśmy się. Krzysztof dzwonił, groził, ale wyjechałam do innego miasta. Jakub został w akademiku, zerwał kontakt z ojcem. Znalazłam pracę w małej szkole, wynajęłam mieszkanie i oddałam się pracy. Moje dzieci stały się moim ratunkiem, ich uśmiechy pomagały zapomnieć o bólu.
Przed świętami, wracając ze szkoły, zauważyłam mężczyznę, który wychodząc z samochodu, zachwiał się i upadł. Podbiegłam, ułożyłam go na ziemi, podłożyłam torbę pod głowę i wezwałam pogotowie.
— Kim pani jest dla niego? Pojedzie do szpitala? — zapytał lekarz.
— Po prostu przechodziłam, wracam ze szkoły — odparłam zmieszana. — Nie znam go.
— Proszę zostawić numer, na wszelki wypadek — poprosił.
Drugiego stycznia zadzwonił nieznany numer. Myślałam, iż to Jakub, ale w słuchawce odezwał się męski głos:
— Dzień dobry, Weroniko, szczęśliwego Nowego Roku! Mówi Marek. To pani uratowała mi życie. Chciałbym się poznać, jeżeli znajdzie pani czas, żeby odwiedzić mnie w szpitalu.
Byłam zaskoczona — prawie zapomniałam o tym zdarzeniu. Zawsze starałam się pomagać, ale ten telefon był inny.
— Dobrze, przyjdę — odpowiedziałam.
W szpitalnej sali zobaczyłam mężczyznę po pięćdziesiątce, z siwizną, ale żywym spojrzeniem. Marek patrzył na mnie, jakbym była cudem.
— Dzień dobry, jestem Weronika. Jak się pan czuje? — spytałam.
— Dzięki pani — doskonale — uśmiechnął się. — Nie wie pani, jak jestem wdzięczny.
Okazało się, iż Marek przyjechał do miasta w interesach. Kiedy leżał w szpitalu, często go odwiedzałem— Wiesz, Weroniko, nie wyjadę stąd bez ciebie — powiedział pewnego dnia, biorąc mnie za rękę — co jeszcze cię tu trzyma?