Nic nie umiera, wszystko ciągle wraca

nowyobywatel.pl 7 godzin temu

Druga połowa października to oficjalny sezon na duchy i upiory, toteż nie mogłem sprostać pokusie przygotowania tekstu dotykającego tematyki „nawiedzania”. Dla optymalnych warunków zachęcam czytelników do włączenia albumu „Disintegration Loops” Williama Basinskiego. Wydaje mi się adekwatnym tłem dla poniższego tekstu.

Ujęcie pierwsze – banda rozbawionych chłopaków gra w gry komputerowe, a na dole podpis:

„2019: Hej chłopaki, przez tego wirusa mamy dwa tygodnie wolnego! Kto gra całą noc?”.

Ujęcie drugie to kadr z dowolnego filmu, w którym osamotniony bohater jest na skraju załamania nerwowego. Jedyny tekst nałożony na klip to:

„2025:”

Wariacji na temat tej popularnej kliszy widziałem w tym roku prawdopodobnie dziesiątki. W zeszłym roku dokładnie tyle samo (naturalnie, data wskazywała wówczas na rok 2024), tak samo i rok wcześniej. Również komentarze wydają się być takie same: „Nie wiem, gdzie się podziało ostatnich pięć lat”, „Może wszyscy umarliśmy w 2020 i teraz serio jesteśmy w jakimś potrzasku?” albo „Jeśli tak wyglądają najlepsze lata naszego życia, to nie chcę wiedzieć jak będą wyglądały najgorsze”. Rok po roku ta sama klisza zdaje się odzwierciedlać apatycznego ducha czasu, zeitgeist, który nie jest w stanie nakreślić granicy między latami zlewającymi się w jedną masę. Ducha czasu, który, pozbawiony optymizmu, kurczowo trzyma się przeszłości, bezpieczeństwa dawnych lat. Zaryzykuję stwierdzenie, iż do końca roku kalendarzowego zobaczę ją jeszcze kilka razy. W przyszłym roku również, bo zawsze wraca – w tej czy innej odsłonie.

Nic nie umiera, a wszystko może wrócić.

Do McDonald’sa wystrojonego w estetykę z początku XXI wieku wraca Filet-O-Fish, a Battlefield 6 „wraca do korzeni”. W sumie to każdy stary zespół wraca do korzeni. Archaiczny iPod wraca do łask, gra sprzed 10 lat zostaje wydana na nowo z dopiskiem Remastered, a twój ulubiony wykonawca wypuszcza specjalną wersję swojej starej, uznanej płyty z dopiskiem Remastered i w droższej wersji z dopiskiem Deluxe. Pasjonaci mody spekulują nad tym, czy estetyka wczesnych lat 2010. wróci do łask. Płyty winylowe stają się z roku na rok popularniejsze, a temat powrotu do fizycznych egzemplarzy filmów i albumów jest coraz częściej podchwytywany przez tradycyjne, zawsze opóźnione media. Wrócił Linkin Park. Taylor Swift, Sabrina Carpenter i inne ikony popu wypuszczają swoje wydawnictwa na kasetach, tych samych kasetach, które uznano za najbardziej awaryjny i kłopotliwy nośnik, skazany na śmietnik historii. Bruno Mars i Mark Ronson wypuszczają piosenkę rodem z lat 70., tych samych lat 70., które na swoim przedostatnim, uznanym za wizjonerski, albumie eksplorowali Arctic Monkeys. Fascynacja przeszłością w ich przypadku nie minęła, bo ich najnowszy album „The Car” eksploruje również wcześniejsze dekady.

W jednym ze swoich esejów Frederic Jameson – amerykański teoretyk literatury i socjolog – pisał, iż z jakiegoś powodu nasza kultura zdaje się mieć coraz większe trudności w wytworzeniu „estetycznej reprezentacji naszych własnych doświadczeń”. Winą obarczał ekscesywny konsumpcjonizm, a w najgorszym wypadku naszą nieumiejętność w radzeniu sobie z czasem i historią. Mark Fisher natomiast spopularyzował tematykę „powolnego zanikania przyszłości” oraz wszechobecności kulturowych i ideologicznych duchów, które nie chcą zniknąć z naszego życia.

Popularne ostatnimi laty „przestrzenie liminalne” (z ang. liminal spaces; backrooms) to miejsca, a raczej „nie-miejsca”, które mają wprowadzić odbiorcę w stan niepokoju. Pusta szkoła skąpana w halogenowym chłodzie korytarzowych świateł. Zwyczajny kryty basen, oszczędnie doświetlony, by nie marnować prądu po godzinach zamknięcia. Pusty parking pod wygaszonym szyldem popularnej sieci fastfood, która powinna raczej kojarzyć się z tłumami gości. Nieobeznanych z tematem czytelników zachęcam do szybkiego wyszukania frazy liminal spaces, bo to, co mogę próbować oddać w kilku zdaniach, będzie zrozumiałe w ciągu kilku sekund. Przestrzenie, w których nie ma niczego groźnego, a zarazem poczucie, iż nie powinniśmy tam być. Miejsca przejściowe, które nie są ani tym, skąd przychodzimy, ani tym, dokąd idziemy. Masowa popularność tej liminalności, w moim odczuciu, nie powinna być ograniczona do miejsca. Powinniśmy rozciągnąć ją na czas – żyjemy w „nie-czasie”, przestrzeni między naszą przeszłością i niedookreśloną przyszłością. Wszystko jest na swoim miejscu, a jednak coś jest nie tak.

Fisher zwykł mawiać, iż życie w XXI wieku to tak naprawdę życie w nieograniczonym dostępie do XX wieku w rozdzielczości HD. Cybersfera, która wydaje się dzisiaj pojęciem archaicznym, zrealizowała się dzięki naszej permanentnej symbiozie ze telefonami. Internet był kiedyś miejscem, do którego się szło – wymagało to uruchomienia komputera, elementarnej wprawności w odnajdywaniu treści i pewnej dozy intencjonalności naszych działań. jeżeli chciałeś znaleźć coś ciekawego, to najprawdopodobniej musiałeś wiedzieć, czego szukasz. Ta bariera, podstawowy wymóg sporej dozy zaangażowania, zniknęła, bo algorytmizacja i systemy dobierania treści podają nam „interesujące” rzeczy na srebrnej tacy. Internet nie jest już miejscem, do którego się wchodzi. W czasach, gdy duże korporacje oferują swojej kadrze menadżerskiej szkolenia na temat higieny pracy i sposobów radzenia sobie z „odłączeniem” od służbowego komunikatora w okresie urlopu. W czasach, gdy przytakujemy ekspertom mówiącym nam, iż niebieskie światło powinno być ograniczone na godzinę przed snem, internet przestał być miejscem, do którego się wchodzi. Internet jest miejscem, z którego czasami trzeba wyjść. Udało nam się zabić zjawisko nudy, a jednocześnie wszystko jest nudne.

Ale czy nuda była bezcelowa? To nuda, znużenie, błądzenie po myślach jest naszą okazją na zmierzenie się z podświadomymi dylematami egzystencjalnymi. To właśnie wtedy pojawiają się w nas najciekawsze myśli, nasze własne myśli, a nasza kreatywność ma szansę na własny oddech. Zjawisko „śpiewania pod prysznicem” (w czasach przed Spotify na telefonie leżącym obok umywalki) nie wzięło się znikąd, ot spontaniczna kreatywność, która wynika z tego, iż nie można robić nic innego. telefony położyły kres nudzie – nigdy nie jesteśmy znudzeni, a jednak wszystko jest bardzo nudne. Życie staje się coraz szybsze, a kultura zdaje się spowalniać.

Jeśli w szczycie lat 80. puściłbym komuś wczesne nagrania Rolling Stonesów z lat 60., to w odbiorze przeciętnego słuchacza jawiłyby się one się jako mocno archaiczne. Dwie dekady wystarczyły, żeby dostrzec diametralny kontrast tych epok. jeżeli w latach 90. pożyczyłbym komuś singiel „Let’s Dance” Bowiego to najpewniej odchrząknąłby, iż to przestarzałe brzemiennie. W dobie, gdy królowały grunge, Nirvana i muzyka alternatywna – popowa wersja Bowiego wydawałaby się kiczowata i przeterminowana. Relatywizując ten eksperyment do czasów dzisiejszych i zakładając, iż mógłbym pokazać komuś w latach 90. Taylor Swift i Sabrinę Carpenter, założyłbym się, iż muzyka ta nie wzbudziłaby nic poza obojętnością. Co więcej, zostałbym najprawdopodobniej zapytany „czy tak będzie brzmieć muzyka za 30 lat?”. Puszczony w latach 60. Peter Gabriel przyprawiałby o zawrót głowy, natomiast Arctic Monkeys w latach 90. nie byłoby ani trochę szokujące. O komizm zakrawało wydanie przez popularnego polskiego rapera, Taco Hemmingwaya, płyty „Pocztówka z Wakacji”, która musiała sięgać do nostalgii za pierwszymi albumami wydanymi raptem kilka lat wcześniej. O ile ten mityczny „powrót do korzeni” (rozumiany jako „dam wam to, czego ode mnie oczekujecie”) jest poniekąd zrozumiały w przypadku zespołów, które mają na koncie 15 albumów i cztery dekady występowania, o tyle w przypadku nowego artysty wydaje mi się to groteskowe.

Po latach dwutysięcznych trudno jest już przypisać odpowiednie teksty kultury do roku ich wydania. Wszystko wydaje się być zawieszone pomiędzy nowym a starym. Kultura permanentnego wracania, nawiązywania do przeszłości rusza się powoli i gubi w sobie elementy futuryzmu. Jak brzmi futuryzm? choćby pojęcie futuryzmu zostało oderwane od idei „niezrozumiałej, nieeksplorowanej przyszłości”, a stało się synonimem brzmienia z pogranicza Kraftwerku, pikających oscylatorów i dużej ilości efektów dźwiękowych. To samo dzieje się w filmach i bestsellerowej literaturze. A bestseller to tutaj słowo-klucz. Uwarunkowania rynkowe i hegemonia kilku podmiotów wydawniczych – muzycznych, filmowych i literackich – są w pełni odpowiedzialne za to, iż wszystko zlewa się w jedno. Kilka lat temu Billy Corgan ze Smashing Pumpkins powiedział, iż w szczycie ich kariery – po wydaniu „Mellon Collie & Infinite Sadness” – szefostwo jego wytwórni powiedziało mu wprost: „daj mi więcej tego samego”. Ich prośba spotkała się ze sprzeciwem ze strony lidera zespołu, który powiedział, iż nie jest w stanie poczuć tego samego po raz drugi i chce się skupić na czymś nowym. Wydany chwile później album „Adore” był sabotowany przez wytwórnię, która pozbawiła go promocji (co doprowadziło do jego komercyjnego fiaska w USA) i wolała szukać kogoś innego, kto da jej drugie „Mellon Collie”. Mimo tych animozji, „Adore” mogło powstać i spotkać się z ciepłym przyjęciem krytyków, którzy docenili odwagę zmiany artystycznej trajektorii zespołu.

Jakkolwiek dziurawy, to ówczesny parasol ochronny pozwalał artystom na eksperymentowanie i tworzenie rzeczy, które nie były zoptymalizowane wyłącznie na osiągnięcie komercyjnego sukcesu i spodobanie się każdemu. W kontraście do lat 90. (które i tak nie były już równie liberalne w zarządzaniu artystami jak wcześniejsze dekady) nasz obecny krajobraz wygląda jak ziemia niczyja, na której ścierają się tylko wielkie nazwiska. Śmierć jakiegokolwiek znanego artysty powoduje wysyp komentarzy w stylu „Wielcy odchodzą, następców nie widać”. Tylko skąd mamy wziąć tych następców, jeżeli założenie zespołu, koncertowanie i nagranie albumu stało się przywilejem. Gdzie mają pojawiać się nowi, uznani malarze, jeżeli szkoły artystyczne i akademie sztuk pięknych wróciły do burżuazyjnej struktury, w której na przyszłość mogą liczyć tylko ci, którzy pieniądze lub nazwisko mają już od urodzenia. kilka ponad tydzień temu dowiedziałem się z publikacji znajomej malarki, iż za stanowisko na amatorskich targach sztuki należy zapłacić ponad 1500 zł. Stanowisko składa się z plastikowego stolika i jednej promocyjnej relacji na Instagramie organizatora. Ile plakatów czy obrazów należy sprzedać, by zarobić (po tym, jak wydamy jeszcze na paliwo czy coś do zjedzenia)? Organizatorzy powinni dopisać, iż do stolika należy zabrać swoje krzesełko, swoje nazwisko (preferencyjnie ze znanej familii) oraz brak oczekiwań zarobkowych. Socjo-ekonomia ma ogromny wpływ na kulturę i ruchy artystyczne, wszak Berlin nie byłby w latach 80. wylęgarnią talentów, gdyby nie tanie mieszkania przy Murze Berlińskim i tanie studia nagraniowe. Punk nie mógłby pojawić się w dzisiejszym, ultra-drogim Londynie gdzie za skłotowanie wrzuca się delikwentów „na dołek”.

Żyjemy w czasach „po gorączce złota”, a w parze z naszą ciągotą do nostalgii idzie inflacja oczekiwań. Trudno sięgnąć za horyzont i powiedzieć: „Hej, nie mogę się doczekać nowego XYZ”. Taylor Swift wypuszcza kolejny album, który choćby wśród jej wiernego elektoratu zostaje uznany za infantylny i nieadekwatny do jej pozycji, a mimo to „Rolling Stone” (swego czasu bardzo wpływowe pismo) daje jej maksymalną notę 100/100 (czym przypomina o tym, iż już nie jest wpływowym pismem). Mogłoby się wydawać, iż kulturowa maszyna kroczy naprzód niezależnie od recepcji jej odbiorców. Tak, nowe „Gwiezdne wojny” były beznadziejne, ale oczywiście, iż następne będą lepsze. jeżeli nie będą lepsze to zapomnimy o nich na chwilę – do czasu, aż nie zostanie zapowiedziany ich ponowny, tym razem triumfalny powrót. Wtedy już na pewno będą lepsze! choćby jeżeli nie będą lepsze od tych, które stworzył Lucas, to może będą lepsze od tych, które zrobił Abrams.

Paradoks zdaje się leżeć gdzieś tutaj, bo kultura wydaje się być oderwana od naszych własnych przeżyć, a największe jej figury żyją w takiej pozycji, która nie pozwala im na realne odniesienie się do pozycji jej odbiorcy. Maszyna na chybił-trafił celuje w jakieś jeszcze nieskapitalizowane ciągoty za przeszłością. jeżeli rynek zawładnięty jest przez ogromnych graczy, a miejsca dla nowicjuszy brak, to w jaki sposób wytwórnie mają sondować popularność i jakość artysty, jeżeli nie jedyną miarą, jaką znają: kwartalnymi wynikami finansowymi.

„Kiedyś to było, a teraz to nie ma” stało się domyślną reakcją wpisaną w nasz spontaniczny pesymizm. Sugeruję jednak by sprostać pokusie otulenia się w przeszłość dostępną na wyciągnięcie ręki. A zamiast tego zastanowić się nad tym, czemu „teraz nie ma”.

Michał Szymański

Zdjęcie w nagłówku tekstu: SnapwireSnaps from Pixabay.

Idź do oryginalnego materiału