Neil wiecznie Young. Gigant rocka kończy 80 lat. I wciąż jest aktualny

polityka.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: Shutterstock


Jeden z największych artystów rocka kończy 80 lat. Ale fenomenem nie jest tu tylko to, iż tyle dekad przetrwał, tylko fakt, iż ciągle był aktualny. Lepiej spłonąć czy wyblaknąć? Oto dylemat godny ­ro­ck’n’rolla i jego bohaterów. Neil Young napisał o tym piosenkę „My, My, Hey, Hey”, uznając, iż lepsze to pierwsze. Tekst powstał tuż po śmierci Elvisa Presleya, jednego z jego młodzieńczych idoli, a piosenka wyszła w 1979 r. i rozpaliła jeden z najsłynniejszych sporów w historii rocka. We wrześniu 1980 r. odniósł się do niej John Lennon w rozmowie w „Playboyu”: „Nienawidzę jej. Lepiej odchodzić powoli jak stary żołnierz, niż nagle spłonąć. Nie pochwalam kultu martwego Sida Viciousa ani nieżyjącego Jamesa Deana czy zmarłego Johna Wayne’a – mówił. – Godni szacunku są ci, którzy przeżyli”. Young odpowiedział mu dopiero dwa lata później: „Przetrwanie nie jest esencją rock’n’rolla. Oczywiście grający go ludzie powinni trwać, ale duchem tej muzyki jest mocno płonąć, a nie dogasać w nieskończoność”.

Spór zakończył się już pod nieobecność jednego z bohaterów – i to przewrotną puentą. Lennon został zamordowany w grudniu 1980 r. – i unieśmiertelniony jako jeden z przedwcześnie odebranych nam bohaterów muzycznej sceny. 14 lat później Kurt Cobain użył frazy z tej piosenki w pożegnalnym liście. A Young dogasa z dużą klasą, ciągle aktywny, przygotowując się właśnie do 80. urodzin.

Kalifornijski sen

Neil Young był bohaterem lat 60., bo wpisał się w ducha epoki. Urodzony w 1945 r. chłopak dorastał w kanadyjskim Winnipeg, z matką, po rozpadzie jej małżeństwa ze znanym dziennikarzem Scottem Youngiem. Muzycznie najwięcej działo się jednak w Kalifornii. Artysta dotarł tam w wieku 21 lat, a rok później miał już nagraną i wydaną płytę z folk-rockowym Buffalo Springfield. Grał na gitarze, pisał piosenki i śpiewał.

Wkrótce sam rozwijał karierę solową, a jednocześnie grywał w Buffalo Springfield (z hitem „For What It’s Worth”), a później w Crosby, Stills, Nash & Young (z przebojem „Helpless”), pomagając połączyć folk i country z muzyką rockową. W 1970 r. napisał pierwszą ze swoich wielkich piosenek – „Ohio”, jeden z ważniejszych protest songów epoki. Tekst odnosił się do masakry studentów protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie na kampusie uniwersytetu w Kencie w tytułowym stanie. Young nie widział zajść na własne oczy, ale dostał egzemplarz magazynu „Life” ze słynnym zdjęciem dziewczyny nad ciałem zastrzelonego kolegi. Autor fotografii dostał za nią rok później Pulitzera, autora piosenki przeniosła do innej ligi. Okazał się większy niż zespoły, w których grywał.

„To była prawdopodobnie najmocniejsza piosenka na aktualny temat, jaka kiedykolwiek powstała – pisał Dorian Lynskey w swojej monografii protest songów. – Poruszająca, łatwa do zapamiętania, idealnie trafiała w nastrój chwili”. Choć zarazem kończyła wielką erę protest songów. Young załapał się na tę falę w ostatniej chwili jako fan Boba Dylana. W dodatku w przeciwieństwie do autora „Masters Of War” zdążył – z CSNY – zagrać w Woodstock. Nie uważał się za hipisa, ale wdarł się w sam środek kontrkulturowego ruchu.

Czytaj też: Kogo ocalić od Springsteena? Dziś każdy może być własnym Bossem

Przodownik rocka

Neil Young był bohaterem lat 70., bo pracował ciężej niż inni. Zgodnie zresztą z maksymą swojego ojca: „Po prostu pisz codziennie, a będziesz zdziwiony, co z tego wyjdzie”. I tak zimą 1969 r., chory na grypę, w gorączce sięgającej 39,5 st. C, napisał w ciągu jednego dnia trzy klasyki kolejnej dekady: „Cinnamon Girl”, „Cowgirl in the Sand” i „Down by the River”. Piosenki proste, ciągle zanurzone w folk-rocku, ale harmonicznie oryginalne i bardzo luźne pod względem formy.

Young nie był wybitnym gitarzystą, ale miał zawsze wyjątkową wyobraźnię w pisaniu na gitarę. Na koncertach wszystkie te utwory nabierały zupełnie innego charakteru w zależności od okoliczności. Autor grywał je w elektrycznych wersjach ze swoim stałym zespołem Crazy Horse, ale potrafił – jak na legendarnym koncercie w Massey Hall w Toronto – zagrać cały program solo, akustycznie.

W latach 70. zdążył osiągnąć wielki sukces komercyjny albumem „Harvest” – tu były wielkie przeboje: „Heart of Gold” czy „Old Man”, a płyta wylądowała na pierwszym miejscu amerykańskiej listy bestsellerów. Dwa lata później odreagowywał sławę albumem „On The Beach”. Przetrwał dekadę intensywnych tras koncertowych, nierzadko przypłacanych problemami ze zdrowiem, także dlatego, iż stronił od twardych narkotyków. Musiał jednak pożegnać kolejno dwóch przyjaciół – gitarzystę Crazy Horse Danny’ego Whittena, a potem pracownika technicznego Bruce’a Berry’ego. Poświęcił im płytę „Tonight’s the Night”, lecząc na niej wyrzuty sumienia – Whittena odprawił w środku trasy jako niezdolnego do pracy w zespole, a muzyk przedawkował heroinę, gdy tylko wrócił do domu.

Nie bez znaczenia było też to, iż w Stanach Zjednoczonych Young długo zachowywał perspektywę przybysza. W Kanadzie wychowywał się w równej mierze na muzyce z USA i z Wielkiej Brytanii. Przez pierwsze lata kariery pracował w Stanach nielegalnie. Zieloną kartę zdobył dopiero w 1970 r., a obywatelstwo amerykańskie – w roku 2020, w wieku 75 lat.

Czytaj też: Wszystkie śmierci MTV. Zamknięcie jej kanałów to na pewno koniec epoki?

Walka o wolność

Neil Young był bohaterem lat 80., bo nie dał się zaszufladkować. Najlepszym przykładem była płyta „Trans” (1982 r.), która – delikatnie rzecz ujmując – nie należy do czołówki jego najbardziej lubianych albumów. Ale Young był jednym z tych klasycznych rockmanów, którzy przynajmniej próbowali się odnaleźć w modnej syntezatorowej konwencji. Obok np. grupy Yes – tyle iż ta już wcześniej wykorzystywała elektroniczne instrumentarium, a on zupełnie nie był z nim kojarzony. Płytę przyjęto więc jak próbę mizdrzenia się przed młodymi, tymczasem dla Younga syntezatory, choć brzmieniowo chłodne, były nośnikiem emocji.

Śpiewany przez wokoder utwór „Transformer Man” napisał dla syna, urodzonego z porażeniem mózgowym i już w dzieciństwie skazanego na wózek inwalidzki. Pierwszy syn, Zeke, miał podobną diagnozę, ale młodszy Ben był przypadkiem dużo cięższym. I jeżeli zarzucano Youngowi niezrozumiały tekst, to o to mu właśnie chodziło: „Tak samo ja nie mogłem zrozumieć tego, co mówił do mnie mój syn”. Nie chciał jednak o tym opowiedzieć wprost, napisał piosenkę. A to, co brano za odklejenie od rzeczywistości, było wynikiem pilnego słuchania tworzonej wówczas muzyki. Neil Young fascynował się w sposób oczywisty brzmieniem Kraftwerk.

Podpisał wówczas milionowy kontrakt z rosnącą w siłę wytwórnią Geffen, a ta – po wydaniu albumów „Trans” (elektronicznego) i „Everybody’s Rockin’” (w stylu rockabilly) – postanowiła go pozwać. Powód? Jego propozycja miała się okazać „niereprezentatywna” dla muzyki Neila Younga i „niekomercyjna”. Słowem: wydawca, David Geffen – dziś krezus przemysłu rozrywkowego – oskarżył własnego artystę o to, iż nie dostarcza tego, czego się po nim spodziewał. Ponoć rzeczywiście uważał, iż Young sobie z niego drwi. Zażądał przy tym rekompensaty w wysokości ponad 3 mln dol. Young, poparty przez poruszone sprawą środowisko, odpowiedział kontrpozwem, a spór ostatecznie zamknęła ugoda i przeprosiny od wydawcy. Rockman na drodze prawnej wywalczył sobie wolność artystyczną. Co więcej, zrobił to za sprawą „Everybody’s Rockin”, które na tle jego dyskografii było albumem zaskakująco wtórnym i nieudanym.

Czytaj też: Geny czy dżinsy? Niebieskookie blondynki dzielą Amerykę

Ojciec grunge′u

Neil Young był bohaterem lat 90., bo stał się patronem nowej generacji. Miał ponad 40 lat, ale na scenie występował we flanelowych koszulach i wykorzystywał przesterowane brzmienie gitary. Wyszedł z lat 80., rozkręcił wzmacniacze gitarowe i nagrał „Ragged Glory”, płytę z rockandrollowymi piosenkami, których końcówki topił w jazgocie. A to, co robiła młodzież, żywotnie go interesowało. Z wzajemnością – Kurt Cobain i Eddie Vedder powoływali się na Younga. Od prasy zyskał przydomek „ojca chrzestnego grunge’u” i na kolejne kilka lat wrócił w centrum uwagi. Także za sprawą samobójstwa i noty pożegnalnej Cobaina, a utwór tytułowy jednej z kolejnych płyt – „Sleeps with Angels” – poświęcił zmarłemu liderowi Nirvany. Young twierdził zresztą, iż zabiegał o kontakt z Cobainem tuż przed jego śmiercią.

Pokolenie grunge’u w sposób naturalny zwracało się przeciwko swoim bezpośrednim poprzednikom, szukając sojuszy wśród rockowych dinozaurów, a Young ze swoją otwartością nadawał się do tego znakomicie. Z Vedderem i jego grupą Pearl Jam grał już w 1993 r. na nagrodach MTV – wykonywali wspólnie szlagier „Rockin’ in the Free World”. Następnie zrealizowali wspólnie cały album „Mirror Ball”, koncertując później razem jako – jak ich nazwano – „Neil Jam”. I jeżeli choćby Young nigdy nie miał szczęścia grać w Polsce, to jego muzyka tu zabrzmiała – kiedy Pearl Jam zagrał u nas „Fuckin’ Up”.

W latach 90. zyskał fanów w całej młodszej generacji. Nagrał – w dużej mierze na żywo, zarzynając sprzężeniami gitarę elektryczną – muzykę do kultowego „Truposza” Jima Jarmuscha. „Uwielbiam sprzężenie. Dla mnie to dźwięk, który można kontrolować, ale nie można go przerwać. Sprzężenie trwa w nieskończoność, coś jak z surfingiem” – mówił Young. Powoływał się na niego zespół Dinosaur Jr., grywali z nim też członkowie Sonic Youth. A ich lider Thurston Moore, który opowiadał o swoich kontaktach z Youngiem w rocznicowym wydaniu magazynu „Uncut”, twierdzi, iż byli bliscy organizacji całego wieczoru koncertów poświęconych gitarowym rykom, na którym zagrać mieli oni, Lou Reed i właśnie Neil Young.

Czytaj też: Czarny Książę Oz. Ta śmierć to koniec pewnej epoki. Następcy nie będzie

Pod prąd

Neil Young jest bohaterem w XXI w., bo wciąż potrafi się angażować. Dotąd stale pomagał choćby drobnym amerykańskim rolnikom (jako współtwórca charytatywnych imprez Farm Aid), a w nowe stulecie wjechał z tematami politycznymi, na czele z walką z kryzysem klimatycznym. Prowadził ją po swojemu: nie porzucił pasji do starych samochodów, za to swojego Lincolna z 1959 r. przerobił na hybrydę, LincVolta. Potem postanowił zrewolucjonizować rynek sprzedaży muzyki – zebrał fundusze i założył start-up, który miał udostępniać nagrania dobrej jakości. „Wraz z nadejściem cyfrowych dystrybutorów muzyka zaczęła brzmieć słabo” – zauważał, zanim to było modne. Odtwarzacz Pono wszedł jednak na rynek zbyt późno. W 2014 r. sprzedaż cyfrowych plików dogasała, rozwijał się streaming, masowo słuchano już muzyki na telefonach.

Nie bardzo tym zrażony Young dalej zabierał głos w imieniu środowiska – idealistycznie przekonywał, iż muzyka w streamingu może nie brzmieć paskudnie, a płacone artystom pieniądze mogłyby nadążać za tym, co twórcy otrzymywali w złotej erze radia. Jako 77-latek miał odwagę opuścić Spotify z całym swoim repertuarem, kiedy dowiedział się o specjalnym kontrakcie podpisanym przez ten serwis z prawicowym podkasterem Joe Roganem, którego podczas pandemii oskarżano o szerzenie dezinformacji. Za Youngiem poszli m.in. Joni Mitchell czy Crosby, Stills and Nash. Ich piosenki wróciły dopiero po dwóch latach, kiedy kontrakt umożliwił Roganowi ekspansję na inne platformy. I tę kampanię Kanadyjczyk przegrał.

Trudno było znaleźć artystę jego pokolenia, któremu wciąż chciałoby się tak jasno formułować polityczną niezgodę. W 2008 r. nagrał piosenkę „Let’s Impeach the President” o George’u W. Bushu. W tekście wprost oskarża prezydenta USA o kłamstwo, szpiegostwo, wepchnięcie kraju w wojnę i przedmiotowe wykorzystanie religii. A dopiero co, w sierpniu 2025 r., wydał utwór wyraźnie dedykowany Donaldowi Trumpowi. To „Big Crime” – nawołujący do wypędzenia faszystów z Białego Domu.

Te piosenki czyta się w ostatnich latach niemal jak komentującą przemiany w USA gazetę. Aktualny pozostaje tryb pracy Younga, który lubi nagrywać na tzw. setkę, czyli zespołowo, za jednym podejściem, potem miksować szybko, oddając swobodny charakter muzyki, a gotowe piosenki wydawać od razu. W myśl własnej zasady: „Najgorsze, co możesz robić, to za długo myśleć”. Drobne potknięcia nigdy nie były przeszkodą, co słychać choćby w jego głosie – pełnym emocji, tyleż niedoskonałym co niepodrabialnym, często wykorzystującym wysokie, falsetowe rejestry.

Miewał poważne problemy ze zdrowiem. W dzieciństwie cierpiał na polio (podobnie jak Joni Mitchell), doznając częściowego paraliżu; na początku nowego wieku przeszedł operację usunięcia tętniaka w mózgu. Ale jego tryb życia wydaje się wciąż wyjątkowo intensywny, w tym roku zagrał serię 24 koncertów. „Rock’n’roll jest jak narkotyk. Staram się go nie zażywać zbyt często, ale jak już go uprawiam, to na całego. A jeżeli nie robię tego ciągle, to dlatego, żeby mnie nie zabił” – mawia. I ta recepta wydaje się skuteczna, bo sam w przededniu swoich urodzin (obchodzi je 12 listopada) ciągle wydaje się wciąż raczej płonąć, niż blaknąć.

Idź do oryginalnego materiału