W 2003 roku na ekrany kin trafił Nawiedzony dwór z Eddiem Murphym w roli głównej – film familijny, łączący komedię z elementami grozy. Produkcja okazała się nie być wybitna, ale na tyle spełniała swoją rolę, iż dla wielu stała się nostalgiczny guilty pleasure. Czegoś podobnego więc spodziewałam się po jej najnowszej odsłonie – produkcji średniej, przy której przeciętny zjadacz popcornu będzie mógł się dobrze bawić. Niestety, siedząc na sali kinowej dość gwałtownie i boleśnie zrozumiałam, iż nadzieja matką głupich.
Fabuła filmu jest prosta jak drut. Do starej, ogromnej posiadłości wprowadza się matka z synem. Oboje jednak dość gwałtownie orientują się, iż nie są jedynymi mieszkańcami budynku – a ponieważ wyprowadzka nie jest opcją, decydują się szukać pomocy. W ten oto sposób formuje się nam drużyna rodem z Avengersów, a w niej nasz główny bohater, Ben. Ich zadaniem jest poznanie tajemnicy dworu i przepędzenie złego ducha, zanim ten zrealizuje swój niecny plan.
Nawiedzony dwór sprawdza się dość dobrze jako horror dla dzieci. Aż szkoda, iż Disney nie pokusiło się o premierę bliżej Halloween. Liczne sceny, na których niejeden maluch się pewnie wzdrygnął, momentami przypominają wręcz klimat Scooby’ego Doo czy Gnijącej panny młodej Burtona. Szczególnie początkowa sekwencja, podczas której poznajemy Gabbie oraz jej syna Travisa, wypada dobrze, a przy tym dość celnie parodiuje horrory, których akcja rozgrywa się w nawiedzonych domach. choćby samo wyjaśnienie, dlaczego tak adekwatnie bohaterowie nie mogą po prostu opuścić posiadłości jest wiarygodne. To się docenia, ale tutaj pochwały się kończą, a wraz z nimi cały humor tego filmu.
Niestety, zamiast komedii twórcy zaserwowali nam stypę – ni to śmiać się, ni to płakać. Żarty są papierowe i nijakie. Na palcach jednej ręki jestem w stanie policzyć momenty, w których ktoś na sali się zaśmiał. Nie pomogły również nazwiska znane z komediowych tytułów. Aktorzy i tak już mieli wystarczająco ciężkie zadanie, gdyż postacie są po prostu źle napisane. Możliwe, iż wynika to z faktu, iż w pewnym momencie mamy za dużo bohaterów i zbyt mało czasu, by odpowiednio ich zaprezentować.
Dostajemy więc jedynie wiele imion, które mają do wypełnienia konkretną rolę. Miałam wręcz wrażenie, iż ktoś wypisał archetypy bohaterów oczekiwanych od tego typu produkcji, ich prostą charakterystykę i tyle – mamy bohaterów. Żadnej głębi, żadnego charakteru – niczego, co mogłoby sprawić, iż ich los nas obchodzi. Podobnie jest zresztą z samymi duchami nawiedzającymi dwór. Zmarnowano potencjał na opowiedzenie ich historii. A uwierzcie, iż jest w czym przebierać, gdyż przezroczystych ziomków mamy na ekranie wręcz na pęczki.
Tak naprawdę jedynie dwójka bohaterów (Ben oraz Travis) jest wzbogacona o bardziej rozbudowane backstory (o ile można to tak ująć), ale nie dajcie się zmylić. Celem tego jest po prostu wprowadzenie „głównego” tematu filmu, jakim jest żałoba i smutek po stracie ukochanej osoby. Jednakże motyw jest potraktowany po macoszemu, a w filmie nie powiedziano nic, czego nie znajdziecie w innych, lepszych produkcjach.
Wszystko to zaś sprowadza się do tego, iż Nawiedzony dwór jest po prostu nudny. W żaden sposób nie czułam się zaangażowana w historię. Było mi obojętne, czy główny zły (a w tej roli nie kto inny jak Jared Leto) osiągnie swój cel, czy nie. Jedyne co czułam to narastający ból głowy. Zamiast rozbawienia produkcja zaserwowała mi rozczarowanie, a warto podkreślić, iż nie oczekiwałam wiele.
Obrazek główny: Disney