Debiutancki film to moment przełomowy – dla twórcy to pierwsza pełnometrażowa próba opowiedzenia świata po swojemu, dla widza często niespodziewane odkrycie świeżego głosu, który zapada w pamięć mocniej niż kolejne, wycyzelowane produkcje. W tym zestawieniu przyglądamy się dziesięciu wyjątkowym debiutom reżyserskim, które – choć różne gatunkowo i formalnie – łączy jedno: odwaga. Od polskich intymnych dramatów, przez eksperymentalne sci-fi, aż po mocne społeczne komentarze. Nie zapominamy też o ikonicznych debiutach, które przedefiniowały kino gatunkowe. Każdy z tych filmów pokazał, iż pierwsze słowo może być równie silne, a czasem choćby silniejsze niż kolejne.
Wolny strzelec, reż. Dan Gilroy (2014)

Jake Gyllenhaal to zdolna bestia, nie tylko pod względem aktorstwa, ale również dzięki świetnej intuicji do angażowania się w bardzo dobre projekty. Przecież to nie jest tak, iż gdy scenarzysta działający na zapleczu Hollywood zabierze się za reżyserski debiut, to zawsze wyjdzie z tego coś wielkiego. Ale Jake miał nosa.
Dan Gilroy dowiózł i Wolny Strzelec, czy też po prostu Nighcrawler, okazał się jedynym z najważniejszych filmów dekady.
Historia Lou Blooma pozornie jest o gościu, który zwęszył interes, poczuł pieniądze i odstawił na bok moralność, stał się antybohaterem, z którym widz ma się czuć niekomfortowo. To jednak tylko iluzja. Świat, w który Lou wchodzi, świat sensacji i zarabiania na złych emocjach jest zepsuty na długo, zanim blady Jake kupił kamerę. To nie historia o wychodzeniu przed szereg, a o adaptacji do rzeczywistości nastawionej na zysk i szybkie efekty. Data premiery nie jest przypadkowa — początek drugiej dekady XX wieku, to lata intensywnego wzrostu gospodarczego, pęcznienie social mediów i odbudowywania się po kryzysie z 2008. Inwestor nie ma czasu w sentymenty, a widz Wolnego Strzelca nie ma warunków, by oceniać Lou. Jest tylko następny wypadek, następne nagranie, w którym siedzimy razem z (anty?)bohaterem.
Michał Skrzyński
Piosenki o miłości, reż. Tomasz Habowski (2021)

Piosenki o miłości to pełnometrażowy debiut Tomasza Habowskiego, który w 2021 roku zdobył główną nagrodę na FPFF w Gdyni w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych. Odkąd tylko pamiętam, moja intuicja do początkujących twórców najczęściej się sprawdza – a w przypadku Piosenek o miłości oczarowana byłam już samym zwiastunem.
Jak pisałam w swojej recenzji, w trakcie seansu wypełniona po brzegi sala kinowa wstrzymała oddech na 90 minut. Do dzisiaj jest tak, iż na myśl o Piosenkach… mocno się emocjonuję; podobnie podczas słuchania oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Tomasz Habowski napisał film bardzo zgrabny scenariuszowo, a główne role Justyny Święs i Tomasza Włosoka dopełniły dzieła, czyniąc Piosenki o miłości kinem kompletnym. Cztery lata temu ten debiut robił ogromne wrażenie, bo brakowało na polskich ekranach tak szczerej, prostej i intymnej historii, ale mimo upływu czasu nie zestarzała się ona ani odrobinę.
Anna Czerwińska
Wynalazek, reż. Shane Carruth (2004)

Wyobraźcie sobie film, który wywraca wasze pojmowanie gatunku do góry nogami. Film, który od razu oglądacie dwukrotnie, z zeszytem w ręku przy drugim podejściu. Taki, przez który nie będziecie w stanie już nigdy patrzeć tak samo na koncepcję podróży w czasie, ani kolejne opowieści o nich. Dokładnie takim filmem jest Wynalazek Shane’a Carrutha, który za cenę siedmiu tysięcy dolarów dokonał rzeczy nieosiągalnej dla niejednego hollywoodzkiego giganta. Opowieść o dwóch inżynierach konstruujących w garażu wehikuł czasu (ale nie przestrzeni) to osadzona w naukowych realiach próba zrozumienia nie tylko praw fizyki, ale i ludzkiej natury. Bohaterowie kwestionują tu zarówno istnienie przeznaczenia, swoją wolną wolę ale i możliwość łamania praw fizyki. Nie uświadczycie tu jednak wartkiej fabuły pełnej zwrotów akcji, świetnego aktorstwa w wykonaniu dwójki głównych bohaterów czy szczególnie widowiskowych sekwencji fantastycznonaukowych. To kontemplacyjna i skrupulatnie rozpisana historia, chcąca oddać złożoność odkryć będących jej inspiracją, ale też ich surowość. Minimalizm realizacyjny przejawia się zarówno w estetyce lokacji, ich liczbie, czy użytej w filmie muzyce, potęgując uczucie powagi towarzyszącej przełomowemu odkryciu naukowemu. jeżeli będziecie w stanie połapać się w tym rozciągniętym na ponad 11 linii czasowych wykładzie o fizyce, żadna podróż w czasie nie będzie Wam straszna.
Norbert Kaczała
How to have sex, reż. Molly Manning Walker (2023)

Miłość do brytyjskich debiutów obudziła się we mnie kilka lat temu. W tym krótkim czasie kilka z nich zdążyło złamać mi serce. Na podium tej grupy zdecydowanie znajduje się How to Have Sex w reżyserii Molly Manning Walker. Zacznijmy od tego, iż wybierając się na seans, nie miałam zielonego pojęcia, o czym będzie ten film. Zaintrygował mnie po prostu tytuł i to, iż opowiada z kobiecej perspektywy. Gdybym jednak zdecydowała się przeczytać opis, i tak nie przygotowałby mnie na to, co zobaczę na ekranie. Wspomina on jedynie o trzech nastolatkach, które wyruszają na wakacje pełne alkoholu, klubów i seksu. A przecież już tutaj powinien pojawić się trigger warning dotyczący przemocy seksualnej. jeżeli oglądaliście ten film, doskonale wiecie, co mam na myśli. jeżeli nie – proszę, weźcie to pod uwagę przed seansem. Te sceny są wyjątkowo realistycznie zrealizowane.
W zasadzie cały How to Have Sex to film, z którym łatwo się utożsamić, jeżeli przeszło się przez nastoletni okres imprezowania – niekoniecznie podczas szalonych wakacji. Historię Tary, głównej bohaterki, postrzegam jako opowieść o samotności w tłumie, braku zrozumienia ze strony rówieśników, zawiedzionych oczekiwaniach wobec przyjaciół, złamanym sercu i zagubieniu w obliczu tych wszystkich doświadczeń. Molly Manning Walker zdecydowanie rozumie, z czym zmagają się młodzi dorośli, i z niecierpliwością czekam na kolejną okazję, by spojrzeć na ludzkie problemy z jej perspektywy – szczególnie mi bliskiej.
Karolina Kruk
Utrata równowagi, reż. Korek Bojanowski (2024)

Gdyński Złoty Klakier dla najdłużej oklaskiwanego filmu i debiut reżyserski? Do tego nagroda za najlepszy scenariusz na Shanghai International Film Festival? To musi być Utrata równowagi Korka Bojanowskiego. Film zarówno szczery, istotny w toczącej się dyskusji na temat wydarzeń w szkołach filmowych, jak i zrealizowany z dbałością o techniczne szczegóły.
Na szczególną uwagę zasługuje kreacja Nel Kaczmarek, osadzona w rozwiązaniach montażowych Filipa Dziuby i muzyce Wojciecha Frycza. Przyjęte środki artystyczne dodają autentyczności postaci Mai, która w kółko gubi się, próbuje odnaleźć swój głos, indywidualizm, akceptację w grupie. Jak podkreśla sam reżyser, Utrata równowagi nie stanowi tematycznego manifestu. Jest to jednak debiut w pełnym tego słowa znaczeniu, bo poza inicjacją reżyserską, obserwować można wschodzących polskich aktorów – obok Nel Kaczmarek nie da się również oderwać oczu od ról Mikołaja Matczaka, Angeliki Smyrgały oraz Oskara Rybaczka.
Anna Czerwińska
Moon, reż. Duncan Jones (2009)

O tym, iż synowi Człowieka, który spadł na Ziemię pisana jest eksploracja kosmosu, nie trzeba chyba nikomu przypominać. Przeznaczenie upomniało się o potomka Davida Bowiego w 2009 roku, gdy na festiwalu w Sundance pojawił się jego pierwszy film – Moon. Sam Bell (wspaniały jak zawsze Sam Rockwell) za dwa tygodnie zakończy swoją trwającą trzy lata zmianę na księżycowej stacji wydobywczej. W pojedynkę przeprowadza i nadzoruje proces wydobycia helu-3, stanowiącego najwydajniejsze paliwo dostarczane na naszą planetę. Jedyny substytut relacji międzyludzkich zapewniają mu przysyłane co jakiś czas nagrania od pozostałej na Ziemii żony, oraz rozmowy ze stacjonującym w jednostce robotem GERTYm. Do czasu, gdy na skutek nieszczęśliwego wypadku i potrzeby hospitalizacji, dowiaduje się, iż nie jest jedynym pracownikiem stacji. Całe Moon dźwiga na swoich barkach Sam Rockwell, którego oczami odkrywamy wielowątkowy spisek. W jego smutnych spojrzeniach, recytowanych do lustra monologach, ale i wybuchach gniewu czy płaczu odnajdujemy niezwykle szeroki przekrój ludzkich emocji. Chociaż firma Lunar Industries przez cały czas nasłuchuje Sama, a obok stoi sympatyczny robocik, to i tak w kosmosie nikt nie usłyszy jego krzyku. Pośród chłodnych pomieszczeń stacji, pod ciemnym nieboskłonem księżycowego nieba jest wyłącznie samotny mężczyzna, szukający sensu, walczący sam ze sobą. Jones zaczął karierę z wysokości Srebrnego Globu i niestety do dziś nie potrafił tam wrócić.
Norbert Kaczała
Obiecująca. Młoda. Kobieta., reż. Emerald Fennell (2020)

Emerald Fennell powoli zyskuje na popularności, a jej głośny debiut – Obiecująca. Młoda. Kobieta. – za pomocą którego otrzymała Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny, to wyjątkowo feministyczne kino. Obnażenie przywar patriarchalnego społeczeństwa poprzez piętnowanie gwałtu, przerzucanie odpowiedzialności na ofiarę czy ukazywanie podwójnych standardów wydaje się stanowić główną oś tej historii. A wszystko to za sprawą przekonań i działań Cassie – głównej bohaterki, która sfrustrowana powyższymi zjawiskami zaczyna prowadzić podwójne życie, walcząc o sprawiedliwość na własnych zasadach. Cassie daje się poznać widzom jako silna kobieta, choć dla swojego otoczenia jest uosobieniem tytułowej Obiecującej. Młodej. Kobiety., którą zdecydowanie nie chce być.
Film Emerald Fennell to pozycja, do której uwielbiam wracać – ten typ kina dodaje otuchy. Mimo przerażającej historii przewodniej, w pewien sposób pomaga mi, jako kobiecie, uwierzyć we własne siły – choćby jeżeli nie zamierzam ich wykorzystać na zemstę, a po prostu w codziennym życiu i obowiązkach. To kino pokazujące siłę kobiet w pełnej krasie. I takich filmów powinno powstawać zdecydowanie więcej.
Karolina Kruk
Noc żywych trupów, reż. George Romero (1968)

Czy wiecie, iż niemal cała obecna “renoma” zombiaków to adekwatnie dzieło jednego człowieka? Kojarzone niegdyś wyłącznie z obrzędami voodoo ożywione trupy, przeszły niemałą popkulturową drogę, na którą skierował je osobiście George Romero. Czerpiąc garściami z powieści Jestem legendą autorstwa Richarda Mathesona, reżyser i scenarzysta planował zaprezentować widzom globalną pandemię, która zmieniła ludzi w mięsożerne monstra. Ze względu na bardzo restrykcyjne ograniczenia budżetowe, skalę zmniejszono do jednego domostwa, a zgodną z książkowym pierwowzorem charakteryzację odpuszczono, gdy reżyser postanowił sięgnąć po zmartwychwstałe ghoule kosztem wampirów mutantów. Brutalny i groteskowy w prezentacji aktów kanibalizmu (jak na standardy lat 60-tych rzecz jasna), odważny w obsadzeniu w roli protagonisty czarnoskórego Duane’a Jonesa (ponowie, lata 60-te…), oparty na konfrontacji odmiennych charakterów i niezwykle umiejętnie zainscenizowany film, diametralnie zmienił pojmowanie opowieści o zombie na skalę światową. Choć niezwykle młoda zwykle publika (obecnie nie funkcjonował podział na kategorie wiekowe) nie była filmowi zbyt przychylna, przez pesymistyczny ton i brak poczucia triumfu dobra nad złem, wieść poniosła się szerokim echem. Z budżetem nieprzekraczającym 125 tysięcy dolarów, film wygenerował do dzisiaj ponad 30 milionów przychodu. W pełni zasłużenie. Noc żywych trupów to materiał na osobny tekst, który kiedyś powstanie, ale co zaznaczyć wypada już teraz, bez George’a Romero nie mielibyście The Last of Us.
Norbert Kaczała
The Vast of Night, reż. Andrew Patterson (2019)

Jedną z najpiękniejszych cech debiutów filmowych jest zamknięcie w kilkudziesięciu minutach miłości reżysera do podejmowanej tematyki albo kina per se. Jedno i drugie serwuje Andrew Patterson w The Vast of Night – wzruszającym, wręcz cicho oszałamiającym filmie science fiction.
Akcja dzieje się pod koniec lat 50. XXI wieku, kiedy Fay i DJ Everett odkrywają dziwną częstotliwość dźwięku podczas połączenia radiowego. Podobnie jak w przypadku przybliżonych przeze mnie Piosenek o miłości oraz Utraty równowagi, The Vast of Night wymaga ciszy, skupienia, niemalże wstrzymanego oddechu. Film jest czułym hołdem dla sci-fi, ukazywanych czasów oraz nocnego nieba i jego tajemnic, a przy tym debiutem niemalże doskonałym. Marzę o tym, by móc obejrzeć go w kinie, zdobyć na VHSie lub chociaż postawić na półce płytę winylową ze ścieżką dźwiękową. The Vast of Night w Polsce przeszedł bez echa, a niesłusznie, bo o takich tytułach dyskusje nigdy słabnąć nie powinny.
Anna Czerwińska
Uciekaj!, reż. Jordan Peele (2017)

Założylibyście jeszcze kilka lat temu, iż połowa duetu komediowego z MadTV zmieni reguły horrorowej gry? Albo iż Akademia Sztuki i Wiedzy FIlmowej w XXI wieku postanowi nagrodzić horror Oscarem? Albo chociaż, iż historia o przedstawieniu nowego partnera swoim niepokojąco zachowującym się rodzicom nie będzie tym samym filmem co zawsze? Get Out Jordana Peele’a już w chwili premiery zagwarantowało sobie status kultowego. Wywracająca przytoczoną wyżej konwencję historia Chrisa (Daniel Kaluuya) to idealny horror na współczesne czasy. Umiejętnie czerpie z klasyki gatunku, dotyka bieżących i uniwersalnych problemów, stale odchodzi od utartego schematu i oferuje sobą niegłupią rozrywkę bez sięgania po tanie zagrywki realizacyjne. Peele’owi udało się stworzyć film adekwatnie dla wszystkich odbiorcy, choćby sceptycznie nastawionego do gatunku. Pod płaszczykiem filmu grozy, reżyser dotyka realnego problemu, unikając przy tym jednostronnego i wyświechtanego jego zaprezentowania. Nadnaturalny twist nie odejmuje mu ani odrobiny powagi, zwracając uwagę odbiorców na mniej jednoznaczne przejawy rasizmu i dyskusji o nim. Kiedyś w swojej pracy magisterskiej pisałem, iż horror u swoich podstaw jest kinem zaangażowanym, mówiącym o obecnych lękach i zagrożeniach. I ze świecą szukać filmu, który uwiarygodnia tę tezę silniej, niż debiut Jordana Peele’a. Ale nie, to jeszcze nie jest post horror, bo on nie istnieje.
Norbert Kaczała
Korekta: Michalina Nowak, Anna Czerwińska
Opracowanie: Anna Czerwińska