Scott próbuje, ale jego film przypomina wikipedyczny wpis, przeskakujący między kolejnymi wydarzeniami z życia Bonapartego. Rewolucja francuska, Egipt, zamach stanu, koronacja, Austerlitz, kampania rosyjska, wygnanie na Elbę, Waterloo. Od bitwy do politycznych układów, od zwycięstwa do porażki. Im bardziej spektakularne wydarzenie, tym lepiej dla widowiska. Sekwencje batalistyczne są imponujące, a scena koronacji, inspirowana malarstwem Jacques’a-Louisa Davida, robi wrażenie przepychem i bogactwem detali – ale wszystko podane w telegraficznym skrócie, bez zagłębiania się w historyczne detale, chwilami traktowane zresztą dość swobodnie. Rodzimi bonapartyści prawdopodobnie poczują się rozczarowani: najbardziej polskim akcentem w filmie są fenomenalne zdjęcia Dariusza Wolskiego, a Polska pojawia się w dialogach bodaj dwukrotnie, jako miejsce, gdzie należałoby przeczekać zimę, zanim armia ruszy na dalszy podbój carskiej Rosji. No i sam Napoleon sportretowany został jako człowiek, który niekoniecznie powinien dawać przykład, jak zwyciężać mamy.
Napoleon nowej epoki
W „Napoleonie” splata się wiele tematów stale wracających w dorobku Scotta. Paralele między przeszłością a teraźniejszością (choć często rysowane bardzo grubą kreską), obsesja władzy, a zarazem karykaturalność tyranów i dyktatorów. W świetnej interpretacji Joaquina Phoenixa Bonaparte przypomina dalekiego potomka cesarza Kommodusa z „Gladiatora”: jest w gruncie rzeczy rozkapryszonym bachorem, który zmienia świat dla własnych zachcianek i dlatego, iż może.