Najlepszy najgorszy film roku? – „Wojna Światów” (2025) [RECENZJA]

filmawka.pl 3 tygodni temu

W przestrzeni kosmicznej pojawił się ostatnio tajemniczy sygnał, nadawany gdzieś z nieznanych odmętów naszej planety. Niektórzy zdołali go już rozszyfrować, odnaleźć źródło sygnału na platformie Amazon Prime Video i odpalić jeden z najgorszych filmów tego roku, jakim jest Wojna Światów. Ja, zachęcony ogromem nieprzychylnych opinii, memów i miażdżących recenzji postanowiłem zmierzyć się z najnowszą adaptacją powieści H.G. Wellsa i odpowiedzieć sobie na pytanie: czy rzeczywiście jest aż tak źle, jak wszyscy mówią?

Wojna Światów Wellsa to tytuł będący jednym z najważniejszych przedstawicieli fantastyki i raczej nie trzeba go nikomu przedstawiać. Na przestrzeni lat powstało wiele adaptacji (nie tylko filmowych), w 2005 roku jedną z nich dostarczył nam choćby Steven Spielberg, obsadzając w głównej roli Toma Cruise’a. I tak, można było zarzucić wiele tej propozycji, ale nie dało się jej odmówić trafnie zbudowanego napięcia i pomysłu na siebie. Szarobura paleta kolorów i niepokój w powietrzu, połączony z odgłosami trąb i projektem kosmicznych trójnogów sprawiły, iż był to jeden z najbardziej pamiętnych seansów mojego dzieciństwa. A mając na uwadze wypalony w mojej głowie obraz znikających w kłębach kurzu ludzi, z pewnością jeden z tych najbardziej niepokojących.

Najnowsza adaptacja Wojny Światów jest nieco bardziej eksperymentalna, co przejawia się m.in. w ukazaniu inwazji obcych dzięki kamery, zainstalowanej w komputerze głównego bohatera i podglądu na jego monitor. Cały film składa się więc z chaotycznego montażu wyskakujących i znikających okienek na pulpicie i fatalnie odegranych reakcji na twarzy głównego bohatera – Williama Radforda (w tej roli Ice Cube). A kim jest William Radford? Właśnie sam do końca nie wiem. Oficjalnie pracuje on w Departamencie Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych, w bliżej niedookreślonym programie nadzoru. Jednak tak naprawdę, jak się gwałtownie okazuje, jego praca przede wszystkim polega na hakowaniu przeróżnych systemów dzięki minigier żywcem wyjętych z pobocznych misji w Grand Theft Auto i tasków z łączeniem kabli w Among Us. Wszelkie decyzje, choćby te na najwyższym szczeblu, podejmuje z przełożonymi dzięki platformy Microsoft Teams, a nakazy przeszukania wysyła załącznikiem PDF na czacie. Wszelakie informacje wyszukuje dzięki imponującemu opanowaniu najśmielszych technologicznych sztuczek – z Ctrl+C i Ctrl+V na czele. Tak czy siak, po śmierci swojej żony Radford poświęca pracy zbyt wiele czasu i zaniedbuje przez to relacje z córką i synem. Nie pomaga fakt, iż dzięki swoich uprawnień inwigiluje ich na każdym kroku, podgląda na kamerach, a choćby zagląda na ich prywatne konwersacje.

Muszę przyznać, iż wyjściowy pomysł tej adaptacji nie jest taki zły i na papierze mógł wyglądać całkiem ciekawie. Diabeł tkwi jednak w wykonaniu, które jest makabryczne. Wojna Światów to jeden wielki pastisz, który został potraktowany zbyt poważnie. Przedstawianie fabuły dzięki ekranu komputera/komunikatora nie jest niczym nowym i z pewnością sami kojarzycie inne tytuły, które zdecydowały się na ten format. Problemem tego rozwiązania jest ograniczona ilość możliwości i cięższe utrzymanie widza w skupieniu. W niskobudżetowym horrorze to się może sprawdzić, zwłaszcza jeżeli bazuje na wyśmiewaniu bądź korzystaniu z tego formatu. Ale tutaj? Powaga raczej nie pomaga.

Budżet też nie, bo efekty specjalne są tu naprawdę kosmiczne. Statki obcych, wklejone na tle Kapitolu i amerykańskich ulic wyglądają gorzej niż rzeczy, które ja sam kiedyś wklejałem w aplikacji Snapchat. Ciężko tu w ogóle opisać ich jakość, bo nie mają żadnej. One choćby nie przypominają efektów z kina tych najniższych klas, a stoją z nimi w jednym szeregu – i to z takimi sprzed przynajmniej piętnastu lat. Nie wiem, co jest gorsze: próba przedstawienia ich na ekranie w pełnej krasie, czy też widoczne ślady ich zakamuflowania. Czasem sprowadza się to do transmisji inwazji obcych dzięki telefonu, która wygląda zwykle tak, jakby ktoś postawił go na pralce, włączył wysokie obroty i jeszcze zrzucił ją ze schodów. choćby najprostsze grafiki i artykuły internetowe, które przewijają się na ekranie nie widziały w swoim życiu innych programów niż klasyczny Photoshop i Paint. Ich twórcy także.

Decydując się na ten seans liczyłem jednak na to, iż będzie to film tak zły, iż aż śmieszny. I nie zawiodłem się: absurdalnych scen i wątków jest tutaj od groma. Już sam Ice Cube dostaje pod nos takie dialogi, iż nie da się nie parsknąć przy nich śmiechem. Jego gra aktorska powala na kolana – zwłaszcza, gdy co moment obserwuje na kamerach monitoringu ogromne zniszczenia i eksplozje, komentując je pod nosem takimi hasłami, jak „Oh, damn” czy „This is nuts”. Dobrze, iż bohater nosi okulary, bo może jeszcze co kilkanaście sekund je zdejmować w zastygłej konsternacji. Cokolwiek to był za zakład, który Ice Cube przegrał i wystąpił przez niego w tym filmie, to stawka musiała być ogromna. Bo nie uwierzę, iż on, Eva Longoria, Clark Gregg czy Devon Bostick zagrali w tym filmie dobrowolnie.

Największym kuriozum jest jednak sam Amazon, z którego kosmicznym tupetem nie ma już szans żadna inwazja obcych. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem tak bezczelną reklamę jakiejś marki, bo tutaj dosłownie fabuła jest na niej zbudowana. Co tu dużo mówić, skoro świat przed inwazją obcych ratuje – niczym wstawka z lokowania produktu w Truman Show – nowoczesny i niezawodny system dostarczania przesyłek kurierskich dzięki zdalnie sterowanego drona. Będący kurierem Amazona bohater grany przez Bosticka jest chyba moim ulubieńcem, bo wpada również na takie wspaniałe pomysły jak tamowanie krwawienia rolką taśmy klejącej, z tekstem „Trust me, I’m a pro” na ustach, a choćby – moje ulubione – podarowanie SMS-em bezdomnemu karty podarunkowej od Amazona na tysiąc dolarów po to, by w jednej ze scen pomógł naszym bohaterom. Nie sposób odmówić mu zdolności w sterowaniu dronem, bo takiego rajdu w powietrzu, z unikaniem rakiet i statków kosmicznych nie powstydziłby się żaden z Avengersów.

Wojna Światów to rzeczywiście i bezapelacyjnie jeden z najgorszych filmów tego roku, a przy tym wspaniały kandydat do wspólnego seansu ze znajomymi. Zwłaszcza, jeżeli lubicie się pośmiać w towarzystwie z tak tragicznych i zabawnych tworów, jak ten. Myślę, iż jego wisienką na torcie jest pojawiająca się co jakiś czas godzina na komputerze Radforda. Dzięki niej wiemy, iż inwazja rozpoczęła się o 9:50 rano w niedzielę, a skończyła o 14:50 tego samego dnia. To oznacza, iż cała fabuła filmu, inwazja kosmitów, materiały w mediach, atakowanie statków wroga i zbieranie informacji na jego temat mieści się w przeciągu jakichś pięciu godzin. To chyba mniej więcej tyle samo czasu, ile potrzeba, by go obejrzeć i mentalnie wytrzeźwieć.

Korekta: Magdalena Wołowska
Idź do oryginalnego materiału