Najlepsze filmy 2024 roku | Ranking TOP 20 Filmawki

filmawka.pl 3 godzin temu

Rok 2024 obfitował w wyjątkowo różnorodne produkcje. Odwiedziliśmy rekordową liczbę festiwali – zarówno w Polsce, jak i za granicą – i w rekordowym gronie zasiedliśmy do wyboru naszego TOP 20 minionego roku. Znacie to uczucie, gdy z niecierpliwością wyczekujecie momentu ogłoszenia nominacji do swoich ulubionych nagród filmowych? Podobne emocje towarzyszyły nam podczas oddawania głosów na wybrane przez nas tytuły, a potem, gdy je podliczaliśmy. jeżeli dobrze się wsłuchacie, w tle usłyszycie dźwięki werbla; w tym właśnie akompaniamencie przedstawiamy redakcyjną selekcję dwudziestu najlepszych filmów 2024 roku!


20. Dziki robot, reż. Chris Sanders

„Dziki robot” / fot. United International Pictures

Jeśli nie mieliście okazji obejrzeć Dzikiego Robota w kinach, to nie jest to tak zaskakujące, jak mogłoby się wydawać. Choć filmy animowane są w naszym kraju jednym z najchętniej wybieranych gatunków i to właśnie one bardzo często przyciągają do kin milionowe publiczności, promocja najnowszego filmu DreamWorks Animation nie była u nas jakoś wielce zauważalna. Film ostatecznie może się pochwalić widownią na pułapie 600 000 widzów, co dla animacji niebędącej sequelem jest naprawdę dobrym wynikiem, ale to wciąż wynik daleko za konkurencją.

A szkoda, ponieważ Dziki Robot okazał się jedną z najlepszych animacji studia DreamWorks ostatnich lat, jakością i stylem zbliżoną do Kota w butach z 2022 roku i spokojnie mógłby wykręcić o wiele większe liczby. To opowieść nie tylko o adaptacji do nowego, nieznanego środowiska, ale również o rodzicielstwie, przyjaźni i poświęceniu. Do tego wspaniała muzyka i rekordowe cztery nominacje do Złotych Globów. No i dubbing! Choć w oryginalnej obsadzie mamy takie nazwiska jak Lupita Nyong’o, Bill Nighy czy Pedro Pascal, to właśnie polska wersja językowa potrafi chwytać za serce w najmniej oczekiwanych momentach.

Krzysztof Kurdziej


19. Prawdziwy ból, reż. Jesse Eisenberg

„Prawdziwy ból” / fot. Disney

O filmie Jesseiego Eisenberga w polskich mediach słyszeliśmy zwykle jako o tej „amerykańskiej produkcji o naszym kraju”. Zachwycaliśmy się jak reżyser opowiada o swojej rodzinie ze Krasnegostawu, ale trochę mniej uwagi poświęcano samemu obrazowi. A przecież jest o czym mówić! Prawdziwy ból to smutno-śmieszna historia o tym, jak sobie radzić. Jak sobie radzić z tym, kim jesteśmy, kogo jesteśmy dziećmi, a kogo wnukami. O tym, czy jesteśmy komuś lub sobie samym coś winni. Eisenberg stawia pytania, ale nie daje odpowiedzi i nie ma w tym krzty scenariuszowego cwaniactwa. Są tylko ludzie ze swoimi przywarami, dziwactwami i bagażem tego, co za nami w pakiecie ze strachem przed tym, co będzie. To również jeden z najbardziej dojmujących obrazów depresji, jakie widziałem w kinie. Tej najbardziej zdradliwej — czarującej, uśmiechniętej ze świetnym poczuciem humoru.

Oczywiście to wszystko by się nie udało, gdyby nie niesamowity duet Eisenberg-Culkin. Nie da się oderwać wzroku od kuzynów, którzy równie mocno się kochają, co różnią. Napięcia, niezręczności i niezachwiana chęć ich przezwyciężenia jest wręcz namacalna. Niewielki film, ale wielkie kino warte wszystkich nagród, choćby jeżeli z Polski zostało w nim głównie kilka pocztówek.

Michał Skrzyński


18. W blasku ekranu, reż. Jane Schoenbrun

“W blasku ekranu” / fot. United International Pictures

Uwielbiam ten moment, kiedy całkowicie przypadkiem znajduję kompletnie nieznany mi film do obejrzenia. Nic o nim nie wiem, poza plakatem i może dwoma kadrami, które jakimś cudem gdzieś widziałem. Właśnie taką historię mam z W blasku ekranu. Obejrzałem ten film, nie spodziewając się absolutnie niczego, a dostałem film kompletny zarówno tematycznie, jak i formalnie.

Jane Schoenbrun tworzy dzieło odnoszące się stylistycznie do takich reżyserów jak Gregg Araki czy David Lynch. Mamy więc celowy i kontrolowany kicz, wizualną narrację, która jest kluczem do zrozumienia opowieści oraz wszechobecną oniryczną symbolikę, która dodaje niezwykłej głębi filmowi. Dzięki temu niemalże każda scena zapiera dech w piersiach. Nie jest to jednak zwykła próba udowodnienia reżyserki, iż potrafi tworzyć piękne kadry – wtedy mielibyśmy piękny, ale ostatecznie pusty film. W W blasku ekranu każde ujęcie, longshot, zabiegi kolorystyczne czemuś służą — nie są jedynie po to, żeby zachwycić wizualnie. Świetnie to widać w długiej scenie monologu jednej z postaci.

Paradoksalnie jednak strona wizualna czy ścieżka dźwiękowa nie są tym, co najbardziej mnie do tej produkcji przyciąga. W blasku ekranu to najlepszy film o queerowości jaki miałem okazję zobaczyć. Jego największą zaletą jest brak oceniania czy wartościowania jakichkolwiek postaw lub przekonań — wszystko jest tu przedstawione w sposób naturalny, płynący w swoim własnym tempie. Dzięki przemyślanemu scenariuszowi poznajemy dwójkę bohaterów, którzy reprezentują dwie różne postawy wobec problematyki tożsamości płciowej. Właśnie to zestawienie jest największą siłą tej produkcji.

Maciek Kulbat


17. Monster, reż. Hirokazu Koreeda

„Monster” / fot. Best Film

W swoim najnowszym filmie, nagrodzonym w 2023 w Cannes, Hirokazu Koreeda przedstawia historię nastoletniego Minato. Za sprawą odmiennego niż zwykle zachowania, chłopiec wzbudza zainteresowanie samotnie go wychowującej matki. Ta bez wahania postanawia zainterweniować w szkole, obwiniając za wszystko pana Hori – nauczyciela Minato. I choć pozornie brzmi to niczym błahostka, Koreeda gwałtownie pokazuje nam, iż pozory mylą.

Przedstawiona z perspektywy trzech różnych osób historia skrywa wiele tajemnic i pokazuje, iż nie wszystko jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Poznając odmienne punkty widzenia, a wraz z nimi historie poszczególnych bohaterów, wpadamy w istny rollercoaster emocji. Stanowi on jednocześnie układankę dla widza, który nie dostaje wprost odpowiedzi na wszystkie zadane w filmie pytania. Tym właśnie jest Monster – intymnym, a jednocześnie inteligentnym studium najwyższych emocji, które raz za razem zaskakuje i porusza widza. Podkreśla przy tym to, jak wielkie znaczenie mają czynniki zewnętrzne na dziecięcą niewinność, a także jak łatwo przychodzi nam ocenianie innych na podstawie niejednoznacznych wskazówek. Bo prawdziwe potwory tworzymy my sami, dopowiadając i przypisując im konkretne cechy.

Bartek Rusek


16. Setki bobrów, reż. Mike Cheslik

„Setki bobrów” / fot. Mayfly

Sroga zima na rozgościła się pośród amerykańskich lasów. Natura dzień w dzień pisze swoją historię, a zgodnie z odwiecznym prawidłem tam, gdzie woda, tam bobry. Wszędzie są bobry. W świecie zdominowanym przez zwierzęta swoje miejsce próbuje odnaleźć najgroźniejszy z drapieżników, desperacko zakochany mężczyzna.

Setki bobrów to porywająca opowieść o losie człowieka zepchniętego gdzieś na margines leśnego ekosystemu. Zasady są proste, silniejszy wygrywa. Film Mike’a Cheslika to niesamowity powrót do poetyki kina sprzed ponad stu lat, który zaskakuje wyraźnym ekologicznym przekazem. Prosta linia fabularna jest idealnym punktem wyjściowym do potencjalnych dyskusji o idei człowieczeństwa i naszej roli w świecie. Konwencja z początku wydaje się odrzucająca, ale z każdym kolejnym kwadransem film otwiera się przed nami. Umiejętnie stopniowany camp i słodko-gorzki, infantylny humor po pewnym czasie pozwala wyłączyć filtr absurdu widza. Nie jest to na pewno seans dla wszystkich. Jest jednak spora szansa, iż wieczór ze znajomymi i Setkami bobrów w tle będzie jedną z najzabawniejszych chwil waszego życia.

Marceli Jasiński


15. W głowie się nie mieści 2, reż. Kelsey Mann

„W głowie się nie mieści 2″ / fot. Disney

Ciężko stwierdzić, czy druga część W głowie się nie mieści prędzej była spisana na sukces, czy też na porażkę. Z jednej strony, wytwórnia Disneya od wielu lat ma problem ze stworzeniem kontynuacji swojego hitu, która byłaby choć w połowie tak dobra, jak jej poprzednik. A z drugiej? Przecież mówimy tutaj o studiu Pixar – umiejącym przenieść nas w czasie do dzieciństwa i wykreować najprawdziwszą magię. A za sprawą magii to dopiero zdarzają się cuda.

W głowie się nie mieści 2 to wspaniała animacja – a przede wszystkim – solidnie napisana i przemyślana historia. Gdy tylko Riley wchodzi w okres dojrzewania, pojawiają się nowe emocje, a stare zostają stłumione. Mimo to twórcom idealnie udało się zbalansować to, co nowe i stare. Nowi bohaterowie są motorem napędowym i fabularnie mają ogromne znaczenie. Jednocześnie, ekipa emocji z pierwszej części wcale nie spada na drugi plan i wciąż potrafi nas czymś zaskoczyć. Jest to także film idealnie spinający klamrą oczekiwania zarówno tych najmłodszych, jak i dorosłych. I to widać w liczbach, bo to właśnie ta produkcja okazała się w ubiegłym roku najbardziej kasową.

Krzysztof Kurdziej


14. Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata, reż. Radu Jude

„Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” / fot. Aurora Films

Jeśli istnieje coś takiego jak kino XXI-wieczne, to Radu Jude jest jego reprezentantem. Rumuński prowokator to być może najoryginalniejszy twórca w europejskim arthouse’owym mainstreamie. Gość, który potrafi wygrać festiwal w Berlinie filmem, którego pierwszy segment to scena z homemade pornosa, a jego najnowsze dzieło, zatytułowane aforyzmem Leca, czerpie pełnymi garściami z estetyki reelsów i tiktoków. Nie mam pojęcia, czy Jude widział kiedykolwiek twórczość Testovirona, ale Nie oczekujcie zbyt wiele po końcu świata jest dowodem na to, iż filmiki Klejnota Nilu to sztuka przez duże „S” (choć pewnie sam rumuński reżyser ma w pompce jakiekolwiek wartościowanie owoców ludzkiej kreatywności).

Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem na wielkim ekranie coś, co tak wypchane byłoby celnymi obserwacjami – i nie mam na myśli „celności” w stylu grafik Matyldy Damięckiej, tylko prawdziwe uderzenia w splot słoneczny. No bo jak inaczej określić wybitną sekwencję z przydrożnymi krzyżami? Albo całą ostatnią półgodzinną scenę, która powinna znużyć, a ja oglądam wciągnięty i nie dowierzam naturalności tego, co obserwuję na ekranie. Jude obśmiewa współczesny kapitalizm tak trafnie, bo nie używa groteski jak Östlund czy Bong, tylko pokazuje konkretne przykłady tego, co jest nie tak. Każdy element jego filmu jest częścią związku przyczynowo-skutkowego, którego efektem i źródłem jest niedola obywateli państw Europy Wschodniej. jeżeli zastanawiacie się, jak to chociażby możliwe, iż całkiem niedawno wybory w Rumunii prawie wygrał populista znikąd, który elektorat zdobył wyłącznie za pośrednictwem TikToka, to w filmie Jude otrzymacie odpowiedź. Oraz przestrogę – bo być może czeka już to również nas. Nie spodziewajcie się zbyt wiele.

Wiktor Małolepszy


13. Chłopiec i czapla, reż. Hayao Miyazaki

„Chłopiec i czapla” / fot. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

Nie od dziś wiadomo, iż najbardziej celebrowany twórca anime na świecie, którego piękno twórczości przekroczyło kulturowe różnice Wschodu i Zachodu, to człowiek o niezbyt jowialnym usposobieniu. Jego bezceremonialne podejście do ludzkiej codzienności od lat jest źródłem dla memów i ciekawostek z portali filmowych. Nie można jednak zapomnieć, iż to właśnie brak złudzeń wobec rzeczywistości pozwala Hayao Miyazakiemu z tak wielką determinacją poszukiwać w świecie czegoś prawdziwie wartościowego i dobrego. A potem przelewać to na ekran.

Chłopiec i czapla stanowi pożegnanie autora z kinem. Pożegnanie wyjątkowe, niezwykle personalne. Film jest z jednej strony pochwałą aktu kreacji, ale i obawą o to, co stanie się z dziełem po śmierci autora. Jest w nim motywacja do twórczego działania, ale i irytacja tymi, którzy w swych poczynaniach zbyt mocno kierują się osiągnięciami innych. Miyazaki po raz pierwszy daje tak głęboki wgląd w siebie samego i jak nigdy wcześniej czuć potwierdzenie dla jego słów, według których nigdy nie myśli o widowni”.

Obawy o dziedzictwo studia Ghibli, autoanaliza twórczości, Wyspa umarłych Böcklina, freudowska tęsknota, fantazja wobec kulturowego dziedzictwa. Chłopiec i czapla to kino na wskroś autorskie, pozostawiające z natłokiem pytań i ścieżek interpretacji. Co jednak najważniejsze, to film, w którym tkwi charakterystyczne dla Miyazakiego piękno. Znowu. Najpewniej już po raz ostatni.

Rafał Skwarek


12. Kos, reż. Paweł Maślona

„Kos” / fot. TVP

Dożyliśmy wspaniałych czasów, kiedy pójście do kina na film historyczny, nie wiąże się już z przedmaturalną wycieczką szkolną. Dzięki wywrotowemu, jak na polskie realia, podejściu Pawła Maślony, polegającemu na stawianiu interesującego scenariusza ponad recytowanie danych z podręcznika oraz monologów o honorze i poświęceniu, otrzymaliśmy film na miarę kina światowego.

Tytułowy Kościuszko, w którego wciela się rewelacyjny jak zawsze Jacek Braciak, to postać jak z miejskiej (wtedy raczej wiejskiej) legendy. Skonfrontowany z oczekiwaniami rodaków, opinią pośród wojsk rosyjskich i własnymi możliwościami musi nie tylko stanąć na czele nadchodzącej insurekcji, ale i wyjść cało z ambarasu, w który wpakował go dopiero co spotkany Ignac (Bartosz Bielenia). I choć ciągłe powielanie tekstu o polskim Tarantino wychodziło mi już uszami tydzień przed premierą Kosa, ciężko zaprzeczyć, iż Maślona do spółki z Michałem A. Zielińskim zrobili to, z czego słynie Quentin. Pozwolili sobie na zabawę formą, zignorowanie cudzych oczekiwać i za duże pieniądze zrobili film głównie dla samych siebie. A ja takie podejście szanuję.

Norbert Kaczała


11. La chimera, reż. Alice Rohrwacher

„La chimera” / fot. Aurora Films

Arthur (Josh O’Connor) miewa wizje o zmarłych, więc naturalnym jest uczynienie go głównym bohaterem baśni o hienach cmentarnych. Alice Rohrwacher ponownie buduje świat, który choć pozornie zakotwiczony jest w rzeczywistości tak naprawdę buja się gdzieś na granicy pięknego snu i niepokojących majaków. Dużo tu krążenia wokół przeszłości, między Italodisco, Fellinim, średniowiecznymi balladami, konwencją powieści szelmowskiej, mitem Orfeusza i Eurydyki czy wreszcie Etruskimi grobami.

La Chimera z archeologicznym wręcz zacięciem odkrywa coraz to starsze warstwy kultur, które miały wpływ na to, co współcześnie jest Włochami. Te historyczne wykręcenia tutaj jednak nie są celem, a jedynie narzędziem. Wyłania się z nich piękny traktat o żałobie, stracie i śmierci – zarówno narodów, jak i ludzi. Przy takim tematycznym zapleczu łatwo wpaść w pułapkę spłaszczenia swoich bohaterów; sprowadzenia ich do roli jedynie archetypów. Na szczęście zarówno reżyseria, scenariusz, jak i gra aktorska pozwalają im prawdziwie ożyć. Galeria postaci usłana jest osobowościami tak samo zmiennymi i wielowymiarowymi jak świat, który zamieszkują. Nieziemskie są tutaj też zdjęcia; kamera Hélène Louvart zgrabnie żongluje między różnymi proporcjami obrazu i oddaje tę dziwaczną, nieco senną i wyobrażoną wizję Toskanii, rozległych nekropolii pod nią i miłosnych zawirowań w niej.

Łukasz Al-Darawsheh


10. Perfect Days, reż. Wim Wenders

„Perfect Days” / fot. Gutek Film

Przy obecnym w dzisiejszych czasach natłoku informacji i generalnym chaosie nas otaczającym czasami trudno znaleźć ucieczkę, która pozwoli się nam zrelaksować, ale też napełni nadzieją i przypomni o wartościach potrzebnym do szczęśliwego życia. Wszystkie te cele spełnia proza życia Pana Hirayamy (w tej roli świetny Koji Yakusho) przedstawiona w Perfect Days. Film ten mistrzowsko pokazuje, poprzez reżyserię Wima Wendersa, monotonię codzienności, a jednocześnie odnajduje w niej piękno i wskazuje, ile pięknych momentów życia może każdemu z nas umknąć w codzienności. Jednocześnie nie jest to przesłodzona optymizmem narracja – raczej świetne kino z gatunku slice of life.

Film zostawia duże pole do przemyśleń o życiu głównego bohater, przez co zachęca do zastanowienia się nad swoim obecnym punktem życiowym i tym gdzie zmierzamy jako jednostka. A jeżeli to nie jest rola dobrego kina, to nie wiem, po co kręcić filmy. Dla zwolenników filmów powolnych, medytacyjnych i poszukiwaczy sensu życia uważam, iż jest to pozycja obowiązkowa.

Igor Kuśmierski


9. Anatomia upadku, reż. Justine Triet

„Anatomia upadku” / fot. M2 Films

Zabiła go czy nie? Chociaż to – z resztą podstawowe – pytanie wisi nad filmem przez cały czas jego trwania, to Justine Triet nie daje jednoznacznych odpowiedzi. Myli tropy i raz po raz wyprowadza kontrataki w imieniu oskarżonej o zabójstwo męża Sandry, aby za chwilę przemówić głosem ostrego prokuratora. Anatomia upadku to dramat sądowo-obyczajowy w najlepszym wydaniu. Bo kiedy myszkujemy po przytulnych kątach domku we francuskich Alpach, odkrywamy jedynie skrawki historii. Pełen obraz prawdopodobnie nie istnieje na zwykłej, ludzkiej płaszczyźnie.

Anatomia upadku łapie i trzyma w napięciu, chociaż jest wiele głosów mówiących o zwyczajnej nudzie, kiedy obraz opuszcza sądową wokandę. Znajdzie się również przynajmniej jeden głos, który z ekscytacją oznajmi, iż dla niego film mógłby trwać jeszcze dłużej. Justine Triet potrafi przykuć do ekranu nie tylko angażującą historią: Simon Beaufils robi to też swoimi zdjęciami, zaś aktorskie popisy dają Sandra Hüller i kilkunastoletni Milo Machado-Graner, którego postać jest najważniejszym sędzią w filmie. I nie zapominajmy o dialogu „The music was a cover of 50 Cent’s P.I.M.P., a deeply misogynistic song. – It was an instrumental version”. Dwa Złote Globy, Złota Palma, Oscar i siedem Cezarów nie wzięły się znikąd.

Daniel Łojko


8. Civil War, reż. Alex Garland

„Civil War” / fot. Best Film

Nie było w 2024 roku filmu równie trzymającego na krawędzi fotela co Civil War. Podróż grupy dziennikarzy przez pogrążone w wojnie domowej Stany Zjednoczone to intensywne, głośne i stresujące doświadczenie. Tym bardziej niepokojące, iż z coraz większą obawą patrzymy na formaty konfliktów politycznych zarówno za oceanem, jak i na naszym europejskim podwórku.

Warto przy tym zauważyć, iż wojna i jej stronnictwa nie stanowią u Garlanda diagnozy politologicznej. Są one wyrazem głębokiego strachu o przyszłość, w której dyskurs społeczny sprowadza się do radykalizującego dwugłosu, podburzanego przez, no właśnie, elastyczne kręgosłupy przedstawicieli mediów. Ktoś zaś finalnie będzie chwytał za karabin? Wszyscy.

Kolejne fragmenty wędrówki bohaterów derealizują fabułę, przypominając formułą etapy gier wideo, a w trakcie strzelanin perspektywa dziennikarska stanowi choćby filmowe przeniesienie growej kamery zawieszonej za plecami bohatera rodem z tytułów, takich jak The Last of Us. Forma i treść wspólnie przypominają, iż nasza wizja zbrojnego konfliktu jest efektem kreacji, czy to dziennikarskiej, czy dydaktycznej, czy choćby artystycznej. Garland wie jednak, iż zagrożenie jest realne i ostrzega, iż w ten czy inny sposób możemy zostać zmuszeni do decyzji w ramach wewnętrznej wojny w niczyim imieniu.

Rafał Skwarek


7. Anora, reż. Sean Baker

„Anora” / fot. United International Pictures

Anora podczas American Film Festival podbiła moje serce do tego stopnia, iż już dwa tygodnie później siedziałam ponownie w tej samej sali kinowej na kolejnym seansie filmu Seana Bakera. Nie traktuję Anory jako filmu o tancerce erotycznej, która wchodzi w relację romantyczną ze swoim klientem. Dla mnie to historia o zagubionej dziewczynie, która usilnie nie pozwala swoim emocjom dojść do głosu. Właśnie dlatego ostatnie minuty filmu były dla mnie tak uderzające i wbijające w fotel. Mikey Madison dała popis świetnego aktorstwa, porwała mnie, pozwoliła uwierzyć w to, iż jest Anorą.

Oczywiście ten cały ładunek emocjonalny to nie jedyna rzecz, za którą cenię ten film. Komediowe wstawki były w stanie rozbawić mnie do łez. Baker zagrał emocjami widzów (a na pewno moimi), kiedy z łez śmiechu wprowadził ich w szloch z żalu, który był tym silniejszy, im mocniejsze było utożsamienie się z tytułową postacią. Anora to emocjonalny roller coaster, który zostaje z widzem na długo.

Karolina Kruk


6. Challengers, reż. Luca Guadagnino

„Challengers” / fot. Warner Bros. Entertainment Polska

Gdy w jednym zwiastunie usłyszałem S&M Rihanny, a w drugim Maneater Nelly Furtado, to moje nastoletnie wspomnienia obudziły się w mgnieniu oka i nie mogłem nie czekać na Challengers. Chociaż nie nazwałbym się ultrafanem Guadagnino, to sam pomysł połączenia melodramatu z tenisowym światem kupił mnie od razu. Raz, iż lubię, jak dwójka (a czasem czwórka) ludzi przebija piłkę przez siatkę, a dwa – dobry melodramat zawsze chętnie przyjmę. Zwłaszcza iż w rzeczywistości nie brakuje podobnych historii (z najnowszych np. trójkąt Nick Kyrgios-Anna Kalinska-Jannik Sinner).

Na film z Zendayą, Mikiem Faistem i Joshem O’Connorem przyszło czekać blisko rok dłużej z powodu strajku aktorów, ale było warto. Oj i to jak. Widziałem ten film dwa razy, ale ciągle pamiętam emocje, które towarzyszyły mi w kwietniowy wieczór podczas kinowego seansu w jednym z multipleksów. Napięcie i szybszy oddech podczas tenisowych i słownych wymian, zahipnotyzowany wzrok wobec zmysłowych kadrów i fantastycznego montażu oraz całkowite pochłonięcie przez fantastyczną ścieżkę dźwiękową autorstwa Trenta Reznora i Atticusa Rossa.

Ten film jest dla mnie popkulturowo-melodramatycznym spełnieniem. Bywa przerysowany? Oczywiście i bardzo dobrze! Żaden seans w 2024 roku nie sprawił, iż czułem taką synergię z publicznością. Każdy czuł to elektryzujące napięcie, które rozchodziło się po sali od pierwszej do ostatniej, wybitnej sceny. Uwielbiam ten film i wiem, iż często będę do niego wracał.

Jakub Trochimowicz


5. Biedne istoty, reż. Yórgos Lánthimos

„Biedne istoty” / fot. Disney

Emancypacja Belli Baxter (Emma Stone) wywołała sporo dyskusji, a obok Biednych istot – filmu na podstawie książki Alasdair Gray o tym samym tytule z 1992 roku – nie dało i nie da się przejść obojętnie. Groteskowa, pełna czarnego humoru wariacja na temat potwora Frankensteina w feministycznej odsłonie. Bella przywołana do życia przez Godwina Baxtera (Willem Dafoe) nie tylko odkrywa świat, ale mierzy się z patriarchalnym porządkiem, konwenansami i oczekiwaniami. Mężczyźni próbują kierować jej życiem i wyborami, z jednej strony otaczają nadmierną troską, z drugiej – wykorzystują. Bohaterka jednak dąży do autonomii, samostanowienia i spełnienia. Znakomitej Emmie Stone, której rola Belli przyniosła drugą statuetkę Akademii, na ekranie towarzyszy rewelacyjna obsada, w tym Mark Ruffalo z jednym z najzabawniejszych występów w swojej karierze.

Autorska wizja epoki wiktoriańskiej ze śmiałymi nawiązaniami do ekspresjonizmu, retrofuturyzmu, czy steampunka intryguje i nie pozwala oderwać wzroku od wszystkich detali. Scenografia i kostiumy zachwycają dbałością o szczegóły, przenosząc widza w starannie wykreowaną, niemal baśniową rzeczywistość. Rozwój Belli odzwierciedlają stroje, które nosi, a za stworzenie kreacji, oddających stan wewnętrzny bohaterki Holly Waddington została nagrodzona Oscarem. Pod warstwami tkanin, tekstur i kolorów, za surrealistyczną scenerią, pomiędzy kolejnymi postaciami na drodze panny Baxter skrywa się satyra na patriarchat, tak samo prosta, jak i wyrazista.

Marta Tychowska


4. Przesilenie zimowe, reż. Alexander Payne

„Przesilenie zimowe” / fot. United International Pictures

Świąteczne klasyki filmowe to na ogół ciepłe, zahaczające o slapstick komedie familijne albo romantyczne historie o odnajdywaniu sensu życia. Od każdej z nich w z roku na rok coraz mniej mroźnym grudniu robi się na sercu ciepło, ale tyle w nich realizmu, ile śniegu na planie Listów do M. Alexander Payne ducha świąt postanowił wywołać w bardziej przyziemny sposób, pokazując ludzi z krwi i kości, którzy po prostu rozmawiają, spędzają ze sobą czas, dają się pochłonąć tym kilku dniom wolnego, kiedy praca i inne wyzwania codzienności nie uciszają refleksji nad swoim miejscem na tej planecie.

Trudno opowiedzieć o Przesileniu zimowym tak, żeby wydawało się interesującym filmem – akcji tu niewiele, elementy zarówno komediowe, jak i dramatyczne mają subtelny wymiar, a fabuła drepcze w miejscu. Wystarczy jednak spędzić kilka minut w Akademii Barton zimą 1970 roku, by melancholijny nastrój świąt zaczął się udzielać i sprawiać, iż z jednej strony chciałoby się jak najszybciej uciec za jej mury, z drugiej nigdy nie wyściubiać poza nie nosa. To samo zdaje się zresztą doskwierać bohaterowi granemu przez Paula Giamattiego w jego życiowej roli – pozornie antypatyczny, ostatecznie obdarzony złotym sercem Paul Hunham to Ebenezer Scrooge naszych czasów. Stać się nim może każdy, o ile zawita do jego życia zgorzknienie, ale jest też dobra wiadomość – nie potrzeba trzech duchów, by się zmienić, wystarczy otworzyć się na ludzi.

Jarek Kowal


3. Substancja, reż. Coralie Fargeat

„Substancja” / fot. Monolith Films

Coralie Fargeat rzuciła w 2024 roku na świat krwawe zaklęcie i nie wygląda na to, byśmy gwałtownie oswobodzili się spod jej uroku. Substancja nie schodzi z języków krytyków, prasy ani widzów. Dyskusję podsyciła ostatnia wygrana Demi Moore – aktorka zdobyła Złotego Globa za rolę Elisabeth Sparkle.

Pełnometrażowe dzieło francuskiej reżyserki oszołomiło mnie podczas MFF Nowe Horyzonty w lipcu ubiegłego roku. Nie tylko z resztą mnie; cała sala kinowa siedziała nieruchomo, ocierając tylko co rusz pot z czoła. Substancja to body horror, który w swojej ohydzie jest wybitnie smaczny. Uwodzicielskie są bowiem nie tylko Demi Moore i Margaret Qualley, ale też ścieżka dźwiękowa i odpowiadający jej montaż. Gwałtowne cięcia oraz zbliżenia tylko podsycają scenariusz wywodzący się z krótkiego metrażu Fargeat z 2014 roku o tytule Rzeczywistość+. Substancję obejrzałam do tej pory dwukrotnie i na pewno nie są to moje ostatnie seanse!

Anna Czerwińska


2. Diuna. Część druga, reż. Denis Villeneuve

„Diuna. Część druga” / fot. Warner Bros. Entertainment Polska

Coraz ciężej dziś sprawić, by widz wybrał kino zamiast bogatej oferty serwisów streamingowych. Film musi się jawić jako rodzaj specjalnego wydarzenia, wartego opuszczenia wygodnej kanapy. Niewątpliwie jednym z najgłośniejszych takich wydarzeń ubiegłego roku była druga część historii Paula Atrydy. Hollywood zaatakowało wykorzystując najdoskonalsze chwyty oraz sprawdzoną taktykę: reżyser o statusie autora, doświadczony operator, wierność literackiemu oryginałowi i epicki rozmach.

Sequel zawiera znacznie więcej scen akcji niż pierwsza część filmu. kilka tu też ironicznych żartów czy luźnych gagów, do których przyzwyczaiły nas superbohaterskie blockbustery ubiegłej dekady. Poważna tonacja zupełnie jednak nie razi, wręcz przeciwnie, pogłębia tylko immersję w perfekcyjnie zaprojektowany świat. Diuna ma jedną z najwyrazistszych koncepcji wizualnych współczesnego kina popularnego. Kadry są w jakimś sensie minimalistyczne. Zbliżenia oczyszczono ze zbędnych elementów, a plany totalne cechują się paradoksalnym konceptualnym rozmachem. Wyraźny jest także kontrast między czarno-białym światem Harkonnenów a arrakijskimi wydmami skąpanymi w ciepłych barwach. Precyzyjne wizualia w połączeniu z charakterystyczną muzyką Zimmera i intensywną fabułą zaowocowały najbardziej spektakularnym widowiskiem 2024 roku.

Arek Koziorowski


1. Strefa interesów, reż. Jonathan Glazer

„Strefa interesów” / fot. Gutek Film

Nie wyobrażam sobie, by inny film mógł zająć pierwsze miejsce w naszym zestawieniu – Strefę interesów z ręką na sercu mogę określić filmem wybitnym. Najnowsze dzieło Jonathana Glazera to dwa filmy w jednym: jeden odbywa się w wizualiach, natomiast drugi – w dźwięku. Czy dało się w lepszej formie opowiedzieć o czymś tak kuriozalnym, jak prozaiczne życie nazistowskiej, morderczej rodziny? Kuriozum kolejnych scen przedstawiających arendtowską banalność zła odbija się jednak czkawką, gdy zauważamy, jak łatwo przejrzeć się w bohaterach i bohaterkach niczym w lustrzanym odbiciu. Narracja Glazera jest nie tylko kreatywna, ale zdaje się doskonale odzwierciedlać współczesne myśli i obawy. Mur oddzielający obóz od reszty świata to każde zło, od którego odwracamy wzrok, gdy jest nam tak wygodnie.

Fabuła filmu jest uniwersalna, ale nie metaforyczna. Ci ludzie naprawdę tam mieszkali. Naprawdę żyli w taki sposób. W zestawieniu z niezwykle subtelną narracją i realistycznymi obrazami Glazera ta myśl robi piorunujące wrażenie, którego nie da się porównać z emocjami podczas seansu żadnego innego filmu o Holokauście. Każdy wie, jak interpretować strzały i krzyki, które słyszy w tle. Te dźwięki zostają z widzem na długo po seansie.

Jakub Nowociński


Opracowanie: Rafał Skwarek

Korekta: Rafał Skwarek, Anna Czerwińska

Idź do oryginalnego materiału