Najlepsze debiutanckie filmy SCIENCE FICTION

film.org.pl 2 miesięcy temu

Pierwszy krok jest zwykle najtrudniejszy. Filmowe debiuty nie zawsze przynoszą chlubę reżyserom. W wypadku przytoczonych w tym zestawieniu dzieł, mamy jednak do czynienia z debiutami ze wszech miar udanymi. Co więcej, są to filmy, które w dużej mierze przypieczętowały dalszą karierę ich twórców. Macierzą, która je zrodziła, jest science fiction.

Ciemna gwiazda

To może mało typowy film Johna Carpentera, ale jest to zdecydowanie film niezwykle wpływowy i oryginalny. Carpenter, który w kolejnych latach kariery skupił się bardziej na sianiu grozy, swoją przygodę z filmem zaczął od niskobudżetowego science fiction, o wyraźnie satyrycznym charakterze. Zadaniem astronautów, którzy przebywają od długich lat w kosmosie, jest bowiem unicestwianie zagrażających człowiekowi ciał niebieskich. W sposób wyraźny da się tu wyczytać antywojenne nastawienie Carpentera, który wykorzystał SF do tego, by skomentować imperialistyczne zapędy USA. Co ciekawe, akurat nie ta cecha filmu okazała się dla innych inspirująca. Ciemna gwiazda zasłynęła bowiem głównie z tego, iż Ridley Scott podpatrzył w niej motyw pewnego obcego, który pojawia się na statku kosmicznym ludzi. Jak potoczyła się dalej ta historia, wiemy z serii Obcy.

Primer

Film stawiany jest dziś za wzór kina spod znaku hard science fiction. „Naukowość” jest w nim bardzo silnie odczuwalna. Wynalazek, bo tak brzmi polski tytuł filmu, był debiutem reżyserskim Shane’a Carrutha, amerykańskiego filmowca, który gra w filmach, pisze scenariusze, reżyseruje, ale także komponuje muzykę. Ostatnio coś mało o nim słychać, ale nie da się ukryć, iż swoim debiutem z 2004 na stałe zapisał się w annałach SF. Osobiście sympatykiem Primera nie jestem, jest to dla mnie film przesadnie skomplikowany, aspekt naukowy góruje w nim sposób przesadny nad aspektem czysto rozrywkowym. Bohaterowie podróżują w czasie, ale trudno jest się w tych niuansach czasoprzestrzennych połapać. Tak jednak wygląda film, który powstał z potrzeby opowiadania w sposób rzetelny. Szacunek się należy.

THX 1138

George Lucas jest dziś twórcą szeroko znanym głównie za sprawą pewnej sagi, rozgrywającej się w kosmosie. Choć dalszą karierę poświęcił w sposób stuprocentowy na rzecz kosmicznego fantasy, zaczynał jednak od fantastyki naukowej, a dokładniej, od antyutopii. THX 1138 opowiada o opresyjnym świecie, jak żywo wyjętym z umysłu Georga Orwella. Myśli są prześwietlane, wszyscy są jednakowego wyglądu, czynności są powtarzalne, a wolność jest iluzją. Nie dziwota, iż Robert Duvall postanawia brać z tego więzienia nogi za pas. THX 1138 jest już dziś nieco zapomniany, ale wciąż pozostaje niezwykle sugestywny. Nasz Juliusz Machulski z pewnością obejrzał ten film nim nakręcił Seksmisję. Lata później filmem Lucasa inspirowali się także twórcy Wyspy.

Moon

Gdyby Duncan Jones nazywał się Duncan Bowie, pewnie łatwiej byłoby mu robić karierę. Fakt, iż jest synem słynnego muzyka siłą rzeczy rozreklamował jego reżyserski debiut. Moon to minimalistyczny film science fiction, garściami czerpiący z klasyków gatunku, w tym z kubrickowskiej Odysei kosmicznej. Przenosimy się na stację badawczą znajdującą się na Księżycu. Sam Bell, o twarzy Sama Rockwella, wypełnia posłusznie swój trzyletni kontrakt, przebywając w odosobnieniu, z dala od Ziemi. Nie stał się jednak wolny od ludzkich wpływów i manipulacji, bo z czasem zaczyna odkrywać, iż nie jest sam na tym kosmicznym pustkowiu. Moon to snuj o powolnej narracji i z suspensem, który działa, ale tylko przy pierwszym seansie. Jako debiut sprawdził się jednak rewelacyjnie, bo otworzył drogę Duncanowi Jonesowi do wysokobudżetowej adaptacji Warcrafta (według mnie całkiem udanej). Wciąż jednak ta księżycowa opowieść pozostaje najważniejszym i chyba najlepszym filmem w karierze syna Davida Bowie’ego.

Niemy wyścig

Niemy wyścig to kolejny po Odysei film, którym musiał inspirować się Duncan Jones tworząc Moon. Obydwy filmy opowiadają o człowieku przebywającym samotnie w kosmosie. W jednym i drugim wypadku, towarzyszem bohatera jest robot. Tak się składa, iż Niemy wyścig z 1972 roku także był reżyserskim debiutem. Co ciekawe, za sterami tego filmu zasiadł Douglas Trumbull, twórca wywodzący się z kręgu wpływów Stanleya Kubricka. Panowie pracowali bowiem wspólnie przy wspominanej Odysei kosmicznej – Trumbull był autorem efektów specjalnych do filmu. Do dziś mówi się, iż Oscar specjalny za osiągnięcia w zakresie efektów, który przyznano Kubrickowi, tak naprawdę należał się właśnie Trumbullowi. Wirtuoz nie pozostał jednak dłużny Akademii tej pomyłki i kilka lat później nakręcił swój reżyserski debiut, skąpany w tym samym gatunkowym sosie. W głównej roli obsadził Bruce Derna, a sam film, w swym wydźwięku, silnie skupiał się na ekologii – w kontrze do technologicznego stylu filmu, przy którego tworzeniu brał udział wcześniej.

Dystrykt 9

Zapowiadało się, iż Neill Blomkamp zrewolucjonizuje filmowy gatunek science fiction. Po części się to udało, bo reżyser zaliczył bardzo mocne i oryginalne wejście swym debiutanckim filmem. Dystrykt 9 był przebojowy, wizualnie zachwycający, mądry, bo bogaty w społeczne konteksty, przede wszystkim jednak dawał coś całkowicie świeżego, w każdym z tych aspektów. Posiadał zatem wszystko to, czego nie miały filmy SF nowego milenium, w sposób zblazowany odtwarzające gatunkowe schematy. Coś się jednak z Neillem po drodze stało, bo reżyser ewidentnie stracił impet w swej twórczości, a w kolejnych filmach przestał już zachwycać, choć, trzeba przyznać, nie spadał poniżej poziomu przeciętności (przynajmniej wizualnie). Dziś pamięta się o reżyserze głównie z racji tego, iż przymierzał się do odświeżenia serii Obcy, z czego ostatecznie nic nie wyszło. A Dystrykt 9 pozostał magnum opus reżysera, pierwszym, absolutnie rewelacyjnym strzałem, bo w samą dziesiątkę ówczesnych potrzeb widza.

Świat Dzikiego Zachodu

Michaela Crichtona znamy głównie jako autora sensacyjnej literatury, niejednokrotnie przybierającej ramy technothrillera. Choć to Stevena Spielberga powszechnie uznaje się za twórcę Parku Jurajskiego, zapomina się, iż to właśnie Michael Crichton wyłożył literackie podwaliny do powstania tego kasowego cyklu (do dziś odcinając z tego kupony). Innym znanym dziełem tego pisarza jest Świat Dzikiego Zachodu, bliżej znany jako Westworld. Jego pierwsza i jedyna filmowa adaptacja doszła do skutku w 1973 roku i film wyreżyserował właśnie sam autor literackiego pierwowzoru. Był to dla niego debiut kinowy i w gatunku SF, ale nie w zakresie reżyserii pełnometrażowego filmu – wcześniej nakręcił bowiem Śmierć binarną przeznaczoną do telewizji. Zadanie wykonał w sposób może nie znakomity, bo filmowi brakuje tempa i rozmachu (zwłaszcza w porównaniu do późniejszego serialu), ale za sprawą znakomitej, posągowej kreacji Yul Brynnera i ciekawych, wciąż aktualnych przemyśleń z zakresu sztucznej inteligencji, film zdołał trwale zapisać się w annałach gatunku, stanowiąc inspirację nie tylko dla twórców ze stajni HBO. Sam Crichton powrócił jeszcze kilkakrotnie na stołek reżyserski. Jego romans z kinem zakończył się filmem Trzynasty wojownik z 1999.

Ex Machina

Świat kina znał Alexa Garlanda jeszcze zanim wyreżyserował Ex Machinę. Był przecież scenarzystą bardzo dobrze przyjętego horroru science fiction 28 dni później, o którym jest dziś głośniej z racji szykowanej kontynuacji. kooperacja z Dannym Boylem zaowocowała także filmem W stronę słońca, również bardzo dobrze przyjętym, zwłaszcza przez fanów SF. Garland napisał później jeszcze scenariusze do Nie opuszczaj mnie oraz nowej wersji Dredda. Przez te lata dojrzał jako twórca na tyle, by w 2014 przejąć kontrolę nad własnym pomysłem i wyreżyserować swój pierwszy pełnometrażowy film science fiction. Ex Machina była wydarzeniem, film zewsząd zbierał pochwały, rozgłos i uznanie. Porównać to można do tego, co osiągnął Denis Villeneuve swoim Nowym początkiem, czy Alfonso Cuaron swoimi Ludzkimi dziećmi – te filmy także wskazuje się jako powiew świeżości w science fiction nowego milenium. Ja jednak, choćby po latach, jestem wciąż sceptyczny zarówno do Garlanda, jak i do jego debiutu. Według mnie to pretensjonalny twórca, choć nie da się odmówić mu talentu oraz społecznej wrażliwości, zwłaszcza w podejściu do kobiecych bohaterek. Jednocześnie jednak trudno nie dostrzec, iż jego pomysł na kino jest sztampowy, choć BYWA błyskotliwy. Tegoroczny Civil War to potwierdza.

Mad Max

Reżyser jednego filmu, lub będąc dokładnym, jednej serii? To krzywdzące określenie w stosunku do George’a Millera, zwłaszcza iż nakręcił przecież także animację o sympatycznych pingwinach i film o niemniej sympatycznej śwince, ale umówmy się – jest w nim sporo racji. Mad Max to dzieło życia australijskiego twórcy i nic tego już nie zmieni. Pod tym względem Millerowi blisko do Lucasa – obaj panowie poświęcili się w pełni jednej fantastycznej serii, piastującej zasłużone miejsce w historii popkultury. Różnica między Millerem a Lucasem jest jednak taka, iż ten drugi nie od razu odkrył Gwiezdne wojny, z kolei ten pierwszy już na starcie kariery wcisnął pedał gazu ze wściekłym Maxem za kółkiem. Był to film niskobudżetowy, bardzo obskurnie wykonany, bliski kinu klasy B, ale miał tak kapitalną energię, iż wzbudził zainteresowanie Hollywood, przez co kolejne części były już solidniej napompowane budżetowo. Ta historia, jak wiemy, trwa w najlepsze – w tym roku premierę miał piąty film cyklu, reżyserowany, a jakże, przez George’a Millera.

Idź do oryginalnego materiału