Zanim przejdziemy do wyboru najlepszych seriali 2025 roku, przyjrzeliśmy się temu, co było po drugiej stronie. Oto najgorsze rzeczy, które widzieliśmy – od „Wiedźmina”, przez „I tak po prostu” i „Potwora”, aż po „Wszystko dozwolone”.
Wszystko dozwolone
„Wszystko dozwolone” (Fot. Hulu)Ryan Murphy w ostatnich latach stał się synonimem kiczu, ale nie w wydaniu takim jak kiedyś – czyli świadomie przerysowanym, inteligentnym i sprawiającym ogromną frajdę. „Wszystko dozwolone„, prawniczy dramat, w którym nie tylko nie ma prawa, ale też odrobiny logiki i szczypty rozumu, to wyjątkowy koszmarek, gdzie wszystko jest plastikowe, bezbrzeżnie durne i oderwane od jakiejkolwiek rzeczywistości, w której egzystują prawdziwi ludzie. choćby ci bogaci. Serial o prawniczkach rozwodowych ma w sobie tyle naturalności, co grająca główną rolę Kim Kardashian, a kolejne dziwaczne/żenujące pomysły w zamierzeniu mające być emanacją girl power, pokazują tylko, jak Murphy’emu odjechał peron. Twórca, który kilkanaście lat temu wypuszczał świeże, błyszczące i często przy tym przełomowe projekty, dziś wydaje się być dziadersem nierozumiejącym nic a nic ze współczesnego świata. 0% na Rotten Romatoes nas nie zaskoczyło. Rekord oglądalności i szybkie zamówienie na sezon 2 – owszem. [MW]
Dzień Zero
„Dzień Zero” (Fot. Netflix)Co łączy Roberta De Niro, Angelę Bassett, Jessego Plemonsa i jeszcze kilka innych aktorskich znakomitości? Niestety już nie tylko talent, ale również udział w miniserialu Netfliksa, który jeżeli chodzi o skalę zaangażowanych nazwisk, okazał się największym niewypałem tego roku. „Dzień zero” nie jest może w tak oczywisty sposób zły jak inne tytuły z tej listy, ale opowiadający o następstwach cyberataku na USA thriller spiskowy to serial wręcz wybitnie nijaki. Są tu wszystkie obowiązkowe elementy, na czele z aktualną tematyką i licznymi zwrotami akcji, ale historia nie wzbudza grama zainteresowania, a snująca się w spacerowym tempie i będąca często na bakier z logiką fabuła potrafi skutecznie uśpić choćby najwytrwalszych widzów. Szkoda obsady, ale jeszcze bardziej szkoda naszego czasu. [MP]
Lazarus
„Lazarus” (Fot. Prime Video)Umówmy się, żaden z seriali firmowanych nazwiskiem Harlana Cobena dziełem wybitnym nie jest. „Lazarus” okazał się jednak potężnym gniotem choćby na tle „Tęsknię za tobą” czy polskiego serialu „Tylko jedno spojrzenie”. A wszystko przez to, iż zapowiadano go jako coś wyjątkowego – oto jest bohater, który prowadzi śledztwo i rozmawia z duchami, duchy są oczywiście metaforą, mamy pogłębioną warstwę psychologiczną, a do tego jak zawsze twist goni twist. Taa… Bujdy na resorach. „Lazarus” to Coben jak każdy – pospieszny, płyciutki, głupiutki i do tego jeszcze kuriozalny, kiedy już załapiecie, iż zostaliście nabrani. Totalna strata czasu. [MW]
Puls
„Puls” (Fot. Netflix)W teorii: dramy, jakich pragniemy. Szpitalne przypadki przeplatane z retrospekcjami z romansu Danny (Willa Fitzgerald) z szefem (Colin Woodell), konfliktująca zespół skarga o molestowanie, trójkąty miłosne, mieszanka przyjaźni i rywalizacji. A w praktyce? Serial nijaki i niemogący się zdecydować, czym adekwatnie ma być. Nowoczesną historią o przekraczaniu cudzych granic? Wzruszającym melodramatem? W efekcie niczym nie jest do końca. Gdzieś w tle snują się postaci z potencjałem, ale główny plan tonie w banałach. jeżeli po dziesięcioodcinkowym seansie medycznego serialu zapowiadanego jako sukcesor „Chirurgów” w pamięci zostaje tylko otwierająca „Puls” scena wypadku, bo aż tak jest fatalna, to dobitny znak, iż ten tytuł „zasługuje” na miejsce na naszej niechlubnej liście, a kasacja po 1. sezonie nie powinna dziwić. [KC]
Odrzuceni
„Odrzuceni” (Fot. Netflix)Miało być netfliksowe „Yellowstone”, wyszło jak zwykle. „Odrzuceni zapowiadani byli jako ambitny western dla fanów gatunku, ale nie tylko – bo skoro za sterami stanął Kurt Sutter („Synowie Anarchii”), to znaczyło, iż oprócz klasyki czekało nas dużo krwi, brutalności i szekspirowskich motywów, na dodatek w kobiecym wydaniu, jako iż na czele zwaśnionych rodzin walczących o ziemię w Oregonie stanęły Gillian Anderson („Z Archiwum X”) i Lena Headey („Gra o tron”). Pięknie było marzyć, iż coś z tego wyjdzie, niestety Sutter pokłócił się z Netliksem, z dziesięciu odcinków zostało siedem, które poszatkowano, poprzycinano, opakowano i niezdarnie zawiązano w kokardkę, a następnie, naprawdę nie wiadomo czemu ani po co, wypuszczono w świat. [MW]
Nabrzeże
„Nabrzeże” (Fot. Netflix)Skoro udało się z „Ozark”, to czemu by tego nie powtórzyć? W Netfliksie musieli wyjść z takiego założenia, zamawiając „Nabrzeże„, czyli kolejny serial o rodzinnym biznesie narkotykowym, ale nie zgadniecie co – nie udało się. Powodów jest sporo, począwszy od tego, iż żaden z Buckleyów z Karoliny Północnej, na czele z Harlanem (Holt McCallany), nie ma krzty charakteru, co już na starcie skomplikowało sprawę. Twórcy jednak na tym nie poprzestali. Do postaci bez osobowości dołożyli karykaturalnie złe dialogi („Czemu nie masz na sobie majtek? Bo czasem ich nie noszę”), łopatologiczną fabułę wypchali głupimi twistami, a całość podlali podkręconą przemocą i ugrzecznionym seksem. Przepis na sukces? Nie tym razem, bo skończyło się na jednym sezonie. I dobrze. [MP]
Porządna amerykańska rodzina
„Porządna amerykańska rodzina” (Fot. Hulu)O, ileż było gadania, iż Ellen Pompeo chce robić karierę poza „Chirurgami”, stawia na ambitniejsze projekty i ma na oku fabularną wersję słynnej historii Natalii Grace. Można było wręcz pomyśleć, iż „Porządna amerykańska rodzina” odmieni nie tylko losy kariery kultowej Meredith Grey, ale i będzie oznaczać przełom dla gatunku true crime. No cóż. Dostaliśmy tabloidową szmirę, przez znaczną część czasu śmiertelnie nudną, doprawioną fikcją w najbardziej niesmacznym wydaniu i na dodatek koszmarnie zagraną zwłaszcza przez Pompeo. Przetrwanie przed ekranem całej serii to jeden z największych cudów, jaki przydarzył się recenzentom w tym roku. [MW]
I tak po prostu
„I tak po prostu” (Fot. Craig Blankenhorn/HBO Max)Trzy sezony i – mimo wszystko – zaskakująca kasacja. Trudno powiedzieć, czy w HBO w końcu załapali, iż firmowanie swoją nazwą tego potworka, choćby pomimo wysokiej oglądalności, zwyczajnie się nie opłaca, czy zadecydowały zupełnie inne czynniki, o których nie mamy pojęcia. Tak czy siak po trzech sezonach „I tak po prostu” i dziwacznym, wymuszonym zakończeniu, do którego następnie próbowano dorobić sensowną interpretację, pozostał głównie kac. Kac, iż tak kończy uznana niegdyś marka, jaką był „Seks w wielkim mieście”, i jedna z najbardziej kultowych bohaterek w historii telewizji. Że ani twórcy, ani obsada zdają się nie rozumieć, dlaczego stali się pośmiewiskiem. Że ktoś nam zepsuł po latach wszystko, czym ten serial był ćwierć wieku temu – powiewem wolności, emancypacji, celebracją kobiecej przyjaźni i zdrowego egoizmu. Oglądając naiwne wątki, banalne rozmowy i babciną energię Carrie Bradshaw i spółki nie raz, nie dwa, miało się ochotę udusić kogoś w HBO za to, iż nam to zrobiono. Żaden powrót nie udowodnił tak bardzo jak ten, iż pewne dzieła popkulturowe należą do swoich czasów – i należy je zostawić w spokoju. [MW]
Potwór: Historia Eda Geina
„Potwór: Historia Eda Geina” (Fot. Netflix)Dacie wiarę, iż wcale nie tak dawno temu Ryan Murphy był gwarancją wyższej telewizyjnej jakości? Co prawda od jakiegoś czasu nazwisko producenta nie gwarantuje już niczego, ale dwa tytuły wśród najgorszych w jednym roku to nowy poziom dna. Można się tylko zastanawiać, który z seriali był gorszy – „Potwór: Historia Eda Geina” ma w tym sporze mocne argumenty. W końcu to nie tylko najsłabsza odsłona już złej antologii, ale też wyjątkowo obrzydliwy przykład dopisywania historii pod pasującą twórcom tezę o obsesji na punkcie zbrodni. Obsesji, którą rzecz jasna sami najmocniej podsycają, dając nam w efekcie książkowy przykład ekranowej hipokryzji. Sytuacji nie ratuje ani solidne filmowe rzemiosło, ani kreacja Charliego Hunnama, a jedynym uczuciem, jakie zostaje z widzem po seansie, jest niesmak. [MP]
Wiedźmin
„Wiedźmin” (Fot. Netflix)Dobijanie „Wieśka” pewnie nie ma już sensu, niemniej i tak to zrobimy. Zrobimy to, bo 4. sezon, będący adaptacją „Chrztu ognia” (z niewielką domieszką kolejnych części sagi), zawodzi na całej linii tych, którzy właśnie tę część – lekką, zawadiacką, celebrującą międzygatunkowe przyjaźnie i snucie opowieści przy ognisku – uwielbiali za dzieciaka. Lauren S. Hissrich i jej, pożal się boże, scenarzyści dosłownie książkę Sapkowskiego zmasakrowali, odzierając ją ze wszystkiego, co było w niej najlepsze, odbierając jej cały klimat i choćby tak cudowne sceny jak opowieści przy gotowaniu zupy zamieniając w nijaką netfliksową sieczkę. Bardzo przykro było na to patrzeć, choćby jeżeli Liam Hemsworth koniec końców nie jest aż tak złym Geraltem, a Sharlto Copley okazał się wręcz świetnym Leo Bonhartem. W tym momencie i serialowi, i widzom wypada już tylko życzyć, żeby koniec nadszedł gwałtownie i był tak bezbolesny, jak to możliwe. [MW]













